2024

Kapitanie, ale to był rok! Gratulacje przeżycia kolejnych 12 miesięcy! Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale skoro tutaj jesteście razem ze mną od 11 lat (tutaj 2023, 2022, 2021, 2020, 2019, 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013) to przybijmy sobie piątkę za konsekwencję i jedziemy z 2024!

Sorry, muszę lecieć!

Do tej pory stroniłem od zorganizowanych wydarzeń sportowych poza wyjątkami jak Biegnij Warszawo z czasów studenckich. Ale 2024 był zupełnie inny. Pod koniec 2023 roku zacząłem sobie spisywać wszystkie wydarzenia sportowe, które wydawały mi się szalono-zabójcze, a więc warte sprawdzenia na własnej skórze.

Były na nich cztery imprezy-apokalipsy: Backyard Ultra, Runmageddon Hardcore, Triathlon w Serocku i Maraton Warszawski.

Każdą z nich zaliczyłem i każdą uważam za ogromny osobisty sukces.

O Backyard Ultra w Bielawie pisałem już tutaj po zrobieniu 67km. Ale tak mi się spodobało, że pojechałem jeszcze do Radomska i przebiegłem dodatkowe 100km (co miało być moim celem do osiągnięcia na 2025!) Przy okazji mały backyardowy poradnik tutaj). W efekcie zostałem 51szym najlepszych backyardowcem w Polsce oraz dołączyłem do fantastycznej ekipy niesamowitych biegaczy długodystansowych.

Tutaj byłem już blisko setnego kilometra. Kilkanaście godzin ciągłego biegania zmienia człowieka

Miesiąc później, w czerwcu, zadebiutowałem w triathlonie. To w ogóle ciekawa historia, bo rok wcześniej pół mojej rodzinnej miejscowości zostało zablokowane właśnie przez amatorów tego sportu. A teraz ja, po 3 miesiącach uczenia się na nowo pływania, półkolażówką ze studiów i trisuitem kupionym dzień wcześniej, stanął na starcie i dotrwałem do mety.

Etap biegowym Triathlonu w Serocku

Jeszcze miesiąc później był Runmageddon Hardcore w Myślenicach, podczas którego zrozumiałem, że to właśnie biegi leśne i górskie to jest to, co lubię najbardziej. Tutaj w nieoczywisty sposób przydało się moje przygotowanie w trójboju siłowym – szczególnie gdy trzeba było targać pod górę stoku narciarskiego wielką belę drewna.

Wspólnie z bratem udajemy, że potrafimy jeszcze stać po Hardkorze. To co zrobiliśmy było absurdalne.

Ostatnim z wielkiej czwórki był Maraton Warszawski, szczególny, bo markujący setną rocznicę pierwszej takiej imprezy w stolicy. Z tych wszystkich wydarzeń wydaje mi się, że to było najtrudniejsze – tutaj musiałem trzymać mocne stabilne tempo przez cały dystans, co było niezwykle drenujące. Finalnie skończyłem z czasem 4:08:55, tak niewiele brakowało do przebicia 4 godzin!

Moje dzieci pokolorowały mi koszulkę na Maraton z moim ulubionym hasłem

Bieganie stało się dla mnie też czymś więcej niż tylko samotnym wyzwaniem postawionym samemu sobie. To teraz coś większego: wspólna praca nad formą (dzięki Mati i Wojtek za motywację kijem i marchewką!), świetna społeczność (hej wszyscy backyardowcy i organizatorzy!), ale także poczucie wspólnoty walki o coś większego niż tylko wynik (czapki z głów dla wszystkich, którzy wystartowali kiedykolwiek w jakiejś biegowej imprezie!).

Kończę ten rok z około 1250km w nogach biegów płaskich, trailowych i przeszkodowych na 14 imprezach

Rok kończę z 1250 przebiegniętymi kilometrami (1039km normalnych biegów i resztę w formie biegów z przeszkodami i trailami na 14 imprezach) i Vo2Max na poziomie 52.1 co powoduje, że jestem w 90 percentylu w mojej kategorii wiekowej. I jestem z tego niesamowicie dumny. I nawet strata trzech paznokci, niezliczone odciski, obtarcia, zakwasy i naciągnięcia mi tego nie zabiorą!

Pół roku różnicy

Szczególnie ważne jest dla mnie to, że moje dzieci widzą to, dopingują i (mam nadzieję) w jakiejś części zostaje w nich to, co widzą. Powiem Wam, że nigdy nie byłem z siebie tak dumny, jak w momencie, w którym mój syn chwalił się przed znajomymi, że jego tata przebiegł 100km na raz :) To jednak nie byłoby możliwe, gdyby nie wsparcie mojej żony, która daje mi przestrzeń, aby robił to, co rozpala moją iskrę.

Wiem, że nie jestem łatwy w supportowaniu. Tym bardziej doceniam, że jesteś ze mną:*

Inwestycje

Standardowo moją metodą sprawdzania jak mi idzie na giełdzie jest podejście „A co by się stało gdybyś mi dał 10 tysięcy dolarów X lat temu?” W tym roku minęło już 6 i pół lat od mojej pierwszej inwestycji i mogę powiedzieć, że jestem z siebie bardzo zadowolony.

Siedzę właśnie w kawiarni, po raz pierwszy kliknąłem „kup”. Te hipotetyczne 10 tys dolarów wtedy teraz urosłoby do ponad 22 tysięcy, co daje CAGR (skumulowany roczny przyrost) ponad 14%. Natomiast patrząc tylko rok do roku to wzrosty w 2024 były drugie najlepsze w mojej historii: to aż 36,6%! To mój drugi najlepszy rok po 2019.

A co robiłem w tym roku? Praktycznie nic. Płynąłem z prądem S&P500 maksymalnie konsolidując się na ten ETF. Realizuje przy tym powoli zyski z CDProjektu, który wreszcie zaczął odbijać od dna ale… robię to z coraz większym oporem patrząc jak ładnie wyglądają ich plany na najbliższe lata.

Jednocześnie kumuluję kapitał, bo znów szykuje nam się spora rodzinna rewolucja w przyszłym roku, ale o tym napiszę w podsumowaniu za rok :)

Podróżowanie

Ten rok rozpoczął się samotnym powrotem z Teneryfy do Polski w styczniu. Po przepłynięciu promem na kontynent poszwędaliśmy się jeszcze po południowej Hiszpanii wdłuż autostrady śródziemnomorskiej zwiędzając Giblartar, Sewillę, Rondę i Marbellę. W Alicante odstawiłem resztę rodziny na samolot i zacząłem samotną podróż w stronę zimowej Polski. Po drodze miałem kilka przygód jak zamknięte górskie trasy w Pirenejach czy protesty rolników we Francji. Ale wreszcie dotarłem pokonując całą Europę w 4 dni!

Jeden z moich nocnych przystanków

2024 to był pierwszy rok, w którym obydwoje z moich dzieci faktycznie jeździło na nartach. Staś już ciśnie na krechę jak szalony a Hanka uczy się jeździć na frytki i pizzę. To jest świetne uczucie widząc kontynuację naszej zarembowej tradycji wspólnych nart. Nie udałoby się to, gdyby nie moi wspaniali rodzice, którzy o tę tradycję dbają.

Kontynuowaliśmy nasze kampervanowe zwiedzanie Polski i okolic nocując po lasach i małych miasteczkach. W ten sposób trafiliśmy do Janowca, Kozienic (najwspanialszy camping jaki widziałem!), Sokołowsko (to tam dzieje się fabuła Empuzjonu), skalne miasto w Czechach i wrocławski jarmark świąteczny. Przy okazji moich imprez biegowych odwiedziłem też Bielawę, Kielce, Radomsko i Myślenice) choć tam niebiegowych atrakcji praktycznie nie doświadczyłem.

Udało nam się też wyjechać z Pauliną na wakacje dla dorosłych, bez dzieci. Spędziliśmy tydzień na Krecie, smażąc sobie tyłki na greckich plażach i pokonując lokalne górki na nogach i rowerach elektrycznych. To był dla mnie dobry czas. Chciałbym mieć takiego więcej.

Tylko my, góra i lokalne wino, które tu wtargaliśmy

Zdrowsze życie

Bieganie zbudowało we mnie potrzebę lepszedo dbania także o inne aspekty zdrowia – przede wszystkim w zakresie odżywiania.

Po powrocie z Teneryfy wróciliśmy razem z synem na zajęcie do klubu Niedźwiadek. Stasiek w jednej sali ma zapasy, a ja ogólnorozwojówkę w drugiej. Młody wychodzi pozytywnie zmęczony, a ja mam dobre uzupełnienie do treningów biegowych.

Przy okazji ludzie z Niedźwiadka wzięli się za moją dietę. Wystarczyły 3 miesiące, abym zbudował sobie lepsze nawyki i znalezł sensowniejsze zamienniki moich standardowych posiłków. W sumie rozwiązanie mojego problemu żywieniowego było dwupunktowe: (1) Jadłem za mało; (2) Miałem złe proporcje składników. Nauczyłem się, że przez to mój organizm się głodził i inwestował w przetrwanie zamiast rozwój (uogólniając bardzo mocno). Tutaj działa kilka genialnych, ale też irytujących mechanizmów adaptacyjnych, które związane są z tym, że w sumie twój brzuch nie wie jak dużo składników odżywczych jest na świecie, wiec optymalizuje na szybsze ich wykorzystanie.

A tu Michał Luto, prezes Niedźwiadka i jeden z lepszych sumitów na świecie robi mi helikopter

Pod ścisłą obserwacją Krysi i Michała (musiałem im wysyłać zdjęcie każdego posiłku) nauczyłem się rezygnować z gęstych sosów, panierek, serów, frytek, ziemniaków, makaronów i chleba i tym podobnych zapychaczy, ale za to dodawałem sobie więcej białka, błonnika i wody. No i teraz praktycznie nie rozstaję się z podręcznym pudełkiem hummusu i marchewki.

Oprócz tego, uzbrojony w wiedzą z książki Outlive (więcej o niej później) zacząłem bardziej naukowo testować moje ciało, aby lepiej zrozumieć jego możliwości. Zamontowałem sobie CGM (Continous Glucose Monitoring), aby móc obserwować wpływ jedzenia na moje samopoczucie. To tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, co powinienem żywieniowo odstawić oraz dlaczego nawet minimalny ruch po jedzeniu jest wymagany.

Tak u mnie wygląda długie niejedzenie i późniejsze napchanie się jedzeniem, które jest pod ręką

To wszystko spowodowało, że znów poprawiłem moją formę. Dość powiedzieć, że na gwiazdkę prosiłem o koszulki w rozmiarze M (a nie L jak rok wcześniej czy XL jak w latach poprzednich). Ale to jeszcze nie sufit.

Psychoedukacja

W tym roku miałem dużo sygnałów o tym, że „coś” przebija się przez moją skorupę. Po raz pierwszy odkąd pamiętam płakałem na filmie, nie mogłem słuchać niektórych piosenek jadąc samochodem, budziłem się rano ze stresem, którego przyczyny nie mogłem nazwać i umiejscowić…

Zawsze myślałem, że jestem odporny na te całe ckliwe miękkie emocje i ich przeżywanie. Nie rozumiałem ich, były dla mnie za „głośne” i stresujące.

Ale coś zaczęło pękać, gdy zacząłem zauważać, że nasze metody rodzicielskie działają także na mnie. Nic tak dobrze nie uspokajało rozpętanego dziecięcego huraganu jak zauważenie i nazwanie sytuacji. Stwierdzenie, że „widzę, że jesteś wkurzony, masz do tego prawo, nie ma w tym nic złego „. To nie koniec świata, a normalna część życia – mówiłem to tak często dzieciom, że wziąłem to także do siebie.

Jestem wdzięczny Paulinie, że mnie tego nauczyła i niemal zmusiła, abyśmy tak robili w naszej rodzinie – mi tych kompetencji i świadomości po prostu brakowało. Dzięki temu nagle się okazało, że to, co było dla mnie pustym pudełkiem braku odczuwania jest pełne subtelności, tylko nie miałem odpowiedniego szkiełka powiększającego. Scumbag brain!

Ten obrazek nie może mi wyjść z głowy (he, he)

Niestety, początki tej drogi są frustrujące. Czuję, że gram w grę, których zasad nie rozumiem. Im bardziej nastrajam się na moje emocje tym bardziej są przytłaczające. To tak jak z medytacją, gdy po pierwszych sesjach zamiast oczekiwanej ciszy i spokoju obserwuje się coraz więcej chaotycznych myśli. To moment, w której ludzie rezygnują, bo uważają, że medytacja nie działa. A jest dokładnie odwrotnie: właśnie zaczyna działać! Te myśli ciągle tam były, ale dopiero wtedy zaczyna się je obserwować w pełnym spektrum!

W efekcie czuję, że jestem bardziej empatyczny i zauważam, że to co wcześniej uznawałem za empatie to jest stwierdzanie faktów, a nie rozumienie, ja ktoś się czuje. Dotarło to do mnie dopiero ostatnio, gdy sam po raz pierwszy uczestniczyłem w turnieju szachowym i choć poszło mi dobrze (otrzymałem V kategorię szachową!) to moje serce waliło niekontrolowania a je dygotałem ze stresu. Tymczasem ja sam wypychałem moje syna na znacznie większe turnieje i irytowałem się, że jest mu ciężko… a on miał 7 lat.

Jest kilka rzeczy, które mi pomagają na tej ścieżce – w tym pomagają jak spotkania z ludźmi, którzy są w tej drodze dalej (i/lub mają inną perspektywę), książki (Lessons for Living Phila Stutza, więcej później) czy appki (How We Feel). Niemniej jest to bolesne jak nauka nowego języka będąc dorosłym. Sporo o tym mówimy z Szymonem w naszym podcastowym podsumowaniu 2024 tutaj.

Książki

W tym roku książki również zostały wyparte przez bieganie. A że nie chcę biegać ze słuchawkami, to tym bardziej mój czas na czytanie/słuchanie skurczył się dramatycznie. Do tego zauważyłem, że często książki były dla mnie wymówką: dostarczałem sobie lubianych przez mój mózg treści i rozkmin (dokąd idzie świat? Co z polityką i ekonomią? Jak działają mitochondria?), bo dzięki temu nie musiałem myśleć o sobie lub w ogóle: nie myśleć i po prostu być.

To jednak nie oznacza, że nie trafiłem na perełki! W tym roku chcę wyróżnić 3 zupełnie różne książki.

„How Big Things Get Done” Benta Flyvbjerga – fascynująca książka o tym jak powstają wielkie projekty: od elektrowni jądrowych przez lotniska, stadiony, autostrady czy tunele podziemne. Ale także renowacja kuchni na Manhattanie, bo w kontekście budżetu rodzinnego to wielka sprawa. Historie o tym, jak katastroficznie źle idą te projekty, są po części smutne, a po części podnoszące na duchu (nie jesteśmy jedyni!) Nauczyłem się z niej nowego pojęcia Strategic Misrepresentation, które dołożyło mi nowy istotny puzelek do zrozumienienia zarządzania produktami

Outlive” Petera Attii to z kolei książka, która dała mi dokładnie to, czego chciałem: wyczerpujący przegląd tego jak działa ludzkie ciało, jak się starzeje, co można zrobić TU I TERAZ, aby wydłużyć sobie zarówno długość i jakość życia. Dlaczego to ważne? Autor pokazuje prostą, ale szokującą matematykę: załóżmy, że masz 40 lat (jak ja za rok). Po 40stce średni tracisz 1.5% masy mieśniowej, tak po prostu. Jeśli więc chcesz móc podnieść i przytulić swojego potencjalnego wnuka w wieku 70 lat to teraz musisz umieć bez problemu podnieść ciężar 2-3 razy większy. Większość moich testów wydolnościowych, zmian żywieniowych i zdrowotnych w tym roku zawdzięczam właśnie tej książce (oraz Niedźwiadkowi)

Honorowe miejsce należy się też „Lessons For Living” Phila Stutza, ostatniej książce, którą przeczytałem w tym roku. Zabrałem się za nią po obejrzeniu świetnego dokumentu na Netfliksie „Stutz”. To zbiór felietonów psychoterapeuty, o oryginalnym podejściu do ludzkiej natury. To pierwsza książka w moim życiu, w której podkreślałem fragmenty i dodawałem moje myśli na bokach. Myśli i zdania Stutza trafiają mnie prostu w mój miękki środek. Ale też dają nadziej wraz z jasnym planem działania.

Co dalej?

Jaki będzie 2025? Nie wiem. Zbierają się ciemne chmury na horyzoncie zarówno zachodnim (wyniki wyborów w Stanach) jak i wschodnim (Chiny, Ukraina vs. Rosja). Z kolei jak czytam to, co wyżej napisałem to mam poczucie, że opisuje jakieś ciągłe pasmo sukcesów z małymi problemikami, aby wyglądało bardziej realistycznie. Ale! Jak zwykle dociera do mnie dopiero teraz, gdy te wszystkie zajebiste rzeczy się wydarzyły. Mam żal do siebie, że nie cieszyłem się z nich tak bardzo jak się działy wtedy, a cieszą mnie teraz, kiedy już przeminęły. Scumbag brain!!!

Po przeczytaniu po raz kolejny moich 11 lat podsumowań zrozumiałem, gdzie jest moja super moc: nigdy nie będę najbardziej kreatywny, najszybszy czy najbardziej dokładny. Ale za to jestem w stanie wytrwać najdłużej, aż do skutku.

Ale o ile mój 2024 rok był czasem zauważania siebie, tak chciałbym, aby 2025 był pracy nad tym, co zauważyłem. Tak, aby było lepiej, skoro może być. Ciekawe, czy potrafię być wystarczająco cierpliwy sam dla siebie. Przekonamy się.

Poradnik poczatkujacego backyardowca

Backyard Ultra to względnie mało znana, ale bardzo fajna formuła biegów „elastycznych” dystansowo. To miejsce, w którym mogą spotkać się amatorzy debiutanci, którym godzina lub dwie wystarczy, ale także absolutne przecinaki, biegnący bez końca. Ja sam na ideę trafiłem na początku 2024 roku, od razu zakochałem się w niej i zadebiutowałem kilka miesięcy później.

Po kolejnym starcie w BYU pomyślałem, że fajnie byłoby zebrać moje doświadczenia i porady od bardziej doświadczonych backyardowo koleżanek i kolegów w jedno miejsce, aby ułatwić wejście w te fantastyczne wydarzenia nowym osobom.

Czym jest BYU?

Backyard to przede wszystkim bieg w pętli. Każda pętla ma 6.7 km, a zawodnicy mają godzinę, żeby ją przebiec. Każda pełna godzina oznacza start kolejnej pętli. Wygrywa ten, kto wytrwa najdłużej i przebiegnie najwięcej pętli.

Backyardy zapoczątkował Lazarus Lake w USA, któremu zależało na przebiegnięniu 100 mil w 24 godziny i najłatwiej było mu to zrobić na własnym podwórku. Stąd właśnie (w dużym skrócie oczywiście) nazwa i dystans jednej pętli (6.7km*24h = 161km = 100 mil). Na oficjalnej stronie Backyard Ultra można o tym więcej poczytać.

Biegi potrafią trwać od doby do całego weekendu w zależności od zawziętości zawodników i warunków pogodowych. Ze względu na to, że start i meta są w tym samym miejscu i wszyscy widzą się co godzinę, to jest sporo czasu na poznanie innych ekip i zbudowanie fajnych relacji.

Logistyka Backyarda

Backyardy zazwyczaj zaczynają się w piątek (najczęściej w południe) tak, aby zawodnicy mogli się zjechać z całego kraju. Ja natomiast osobiście preferuje przyjazd wieczorem dzień wcześniej, aby się wyspać i zjeść na spokojnie śniadanie (tradycyjnie jajecznica:).

Organizatorzy kilka dni przed wydarzeniem publikują orientacyjny plan przestrzenny (najczęściej na Facebooku wydarzenia). Tutaj przykładowy plan z Sowi Backyard Ultra:

Mapka dla uczestników Sowi Backyard Ultra 2024

Każdy Backyard ma kilka charakterystycznych elementów. Przede wszystkim jest to Koral, czyli miejsce startu i finiszu pętli. To tutaj na gwizdek i dzwonek stawiają się startujący. Koral jest „święty” – nie można go zastawiać, tarasować ani ograniczać widoczności w żaden sposób. Na koralu zazwyczaj stoi namiot z sędziami spisującymi wyniki zawodników z dużego cyfrowego zegara takiego jak ten:

Mój rekord w sezonie 2024: 15 pętli więc 100.5km

Obok Korala jest strefa regeneracji, gdzie organizatorzy serwują owoce, przekąski a po paru pętlach także ciepłe posiłki. Często jest też ognisko, grill, lodówka, herbata i kawa. Oraz dodatkowe atrakcje jak prysznic, sauna czy ruska bania (ale to już dla supportu i tych, którzy skończyli bieganie).

Po drugiej stronie jest parking dla uczestników. Tutaj też jest ważna zasada, aby obserwować gdzie są ciągi komunikacyjne i nie zastawiać drogi innym. Zawodnicy najczęściej po skończonej pętli wracają do samochodów i namiotów, gdzie mają rozstawione swoje małe bazy. Po tych kilkunastu czy kilkudziesięciu pętlach każda oszczędność energii jest istotna. Dobrym zwyczajem jest też zostawianie miejsc najbliżej korala dla najbardziej doświadczonych zawodników, którzy mogą wykręcić najlepsze wyniki.

Zazwyczaj 30 minut przed startem biegu jest odprawa opisująca trasę, jej charakterystyczne elementy i oznaczenia, warunki pogodowe, zasady organizacji imprezy i inne przydatne dla biegaczy i supportu sprawy.

Jeśli skończysz swój bieg już po kilku pętlach to nie znaczy, że musisz uciekać z imprezy. Wręcz przeciwnie! Warto zostać dłużej, przenocować kolejny dzień, podopingować pozostałych i poznać społeczność w miasteczku namiotowym. To super ludzie!

Co zabrać ze sobą

To oczywiście zależy od pogody i przewidywanego dystanu, ale żelazne minimum na mojej liście:

  • dobre i sprawdzone ubranie biegowe na wszystkie możliwe warunki pogodowe (musicie pamiętać, że w ciągu dnia i nocy zmienia się pogoda, temperatura i wilgotność), zmiana ubrania na świeże potrafi też mocno podnieść motywację,
  • dużo sprawdzonych par skarpetek biegowych (rotacja skarpetek pięciopalczastych i standardowych to było moje największe odkrycie na drugim starcie w BYU),
  • Okulary, czapki, buffki – w rotacji w zależności od pogody,
  • przetestowane kremy i żele na otarcia. U mnie sprawdza się Sudokrem na sutki, pachy, pachwiny i Second Skin na stopy,
  • Jedzenie, które wiemy, że niepodrażnia żołądka – zarówno na czas przed startem jak i posilanie się na przerwach (więcej o tym za chwilę)
  • Leki i plastry. Różnie może być – lepiej mieć więcej i nie skorzystać niż pluć sobie później w brodę,
  • Elektrolity, żele energetyczne i suplementy. Mi najlepiej przypasowało kombo Orsalit (ten, kto miał rotawirusa, to wie co to :), żele i tabletki z solą z Decathlonu (pierwsze dają energię, drugie zmniejszają szansę skurczy mięśni)
  • Nosidełka na bieg. Widziałem różne warianty – bez niczego, z butelką w ręku, z pasem biegowym, kamizelką i nawet plecakiem. Mi najbardziej przypasował pas z soft flaskiem i miejscem na dwa żele,
  • Oczywiście buty. Ja mam zawsze dwie pary, ale w praktyce jeszcze nie czułem nigdy potrzeby ich zmiany. Ale przezorny ubezpieczony.
  • Coś do masażu. Mi najlepiej sprawdza się pistolet, ale może być także piłka golfowa lub roller.
  • Czołówka, zapasowa czołówka i druga zapasowa czołówka. Oraz zapasowe baterie do wszystkich. Mój Sowi Backyard zakończył się dla mnie mentalnie gdy podczas biegu wyładowała się czołówka. W Radomsku biegałem z dwiema.
  • Fotele i maty – najważniejszy na przerwie jest odpoczynek mięśni nóg zawodnika. Dlatego warto mieć swój rozkładany fotel i/lub matę (taka do jogi jest ok),
  • Miejsce do spania – Backyard może trwać od jednej godziny do… nieskończoności (obecny rekord Polski do 103 pętle Bartka Fudaliego). A to oznacza, że potrzebne jest miejsce do spania. Są trzy warianty nocowania: samochód osobowy + namiot; campervan (nasz wybór) lub pełny camper na kilka osób. Więcej o tym temacie przy organizacji BYU.
Sprzęty zabrane na Backyard Ultra Radomsko

Jak zapewne widzicie często tutaj użyłem słów o sprawdzonych i przetestowanych rzeczach. To bardzo ważna zasada: na biegach startowych nie testujemy nowych technik i sprzętów. Szczególnie na długich dystansach byle szew w niesprawdzonej koszulce może zrujnować całe wydarzenie.

Pętla za pętlą

Godzina na pokonanie 6.7 km to bardzo dużo czasu, średnie tempo to niecałe 9min na kilometr, a więc praktycznie szybki spacer. Należy jednak pamiętać, że takie tempo oznaczałoby wejście na linię mety dokładnie w momencie kolejnego dzwonka, a wiec zero czasu na regenerację.

Dlatego większość startujących preferuje przybiegać tak, aby dać sobie trochę czasu na odpoczynek przed kolejną pętlą (tutaj przykładowe czasy pętli z BYU Radomsko). Aby przybiec z zapasem 20 minut trzeba mieć średnie tempo 5 min 58 sek /km, zapas 15 minut to tempo 6min 43 sek /km, a 10 minut to tempo 7min 28sek /km. Natomiast trzeba pamiętać, że wysiłek jaki będzie potrzebny, aby takie tempo utrzymać, zmienia się w zależności od liczby już przebiegniętych kilometrów, pogody i pory dnia.

Z moich rozmów i obserwacji wynika, że większość biegaczy przez pierwsze 2-3 pętle testuje trasę i sprawdza, gdzie są dobre odcinki do biegania, a gdzie lepiej zwolnić i przejść się kawałek. Zazwyczaj planują wtedy przez 1000m biec, a później 500 metrów szybko maszerować. Maszerowanie pojawia się najczęściej na trudniejszych odcinkach z piachem, korzeniami i podbiegami.

Startującym zależy przede wszystkim na kontrolowaniu wysiłku i jak najdłuższym trzymaniu serca w 1 i 2 strefie, aby zminimalizować zakwaszanie mięśni, które muszą się przydać na kolejne godziny, a czasem dni ciągłego biegania.

Pierwsze pętle służą też zaznajomieniu się z trasą i jej charakterystycznymi elementami. Trasa jest oczywiście oznaczona, ale najczęściej są to fragmenty zwisającej taśmy i nasprejowane na podłożu strzałki – te elementy całkiem łatwo przegapić w nocy i na dużym zmęczeniu. Dlatego wszyscy sobie mentalnie budują własną „mapę” trasy, którą po kilku pętlach jest mocno wryta w głowę i nogi. I ja na przykład po 7 pętli w Radomsku wiedziałem, że zakręt z kapliczką oznacza, że zostało mi 2.5km do bazy i że jeśli pętlę zaczął 32 minuty temu to znaczy, że będę miał około 10 minut przerwy do kolejnego dzwonka.

Zanim zabije kolejny dzwon

Po wbiegnięciu w koral (miejsce startu i finiszu każdej pętli) zaczyna się najbardziej krytyczny moment BYU, a więc regeneracja. To kilka(naście) minut, w których zawodnik musi wykonać dużo akcji i jednocześnie wypocząć na tyle, aby móc biec dalej. W tym miejscu nieoceniony staje się support, a więc jedna lub kilka osób, które trzymają blisko wszystko czego potrzebuje biegacz.

Z jednej strony support robi to czego chce zawodnik, ale z drugiej też proaktywnie rozwiązuje problemy, których on może nie zauważyć. Moja nieoceniona żona Paulina podczas BYU w Radomsku po zakończeniu 4 pętli zamiast na jedzenie zaprowadziła mnie pod prysznic, bo ja w sumie zapomniałem, że już cztery godziny biegnę w 32 stopniowym upale.

Niemniej podczas standardowej przerwy (która w moim przypadku trwała około 10 minut) działo się to:

  • Siadałem na rozkładanym fotelu,
  • Zjadałem dwie ćwiartki pomidora i dwie ćwiartki pomarańczy, czasami pół banana lub częśc arbuza,
  • Piłem kubek elektrolitów,
  • Połykałem dodatkowo tabletkę z solą,
  • Po jedzeniu i piciu kładłem się na macie, zdejmowałem buty i skarpetki
  • Jeśli był czas to pasowałem nogi pistoletem,
  • W tym czasie Paulina uzupełniała mi miękki bidon o wodę i pas o dwa żele energetyczne

Czasami przerwy się modyfikowały, bo prosiłem o inne rzeczy jak na przykład zmianę skarpetek, moczenie w zimnej wodzie czy żel na otarcia. Większość z tych rzeczy były już gotowe przed moim przybiegnięciem, co oszczędzało mnóstwo czasu.

Tutaj uwaga co do supportu. Wybierając osobę/osoby, które będą Was wspierać w tym wydarzeniu pamietajcie, że dla nich to też kawał ciężkiej pracy. Kiedy Ty biegniesz one szykują się na ten krótki moment przed kolejną pętlą. Te osoby muszą Was dobrze znać, wiedzieć czego potrzebujesz lepiej niż Ty (bo Ty będziesz w innym świecie). Do tego to nie mogą być osoby, które łatwo się urażają. Po kilku(nastu) godzinach biegania mózg potrafi płatać figle. Nasza komunikacja z moją supportującą żoną wyglądała tak, że mówiłem „daj mi wodę tu” bo zapomniałem jak wymawia się słowo bidon i nie mieliśmy czasu na partnerskie uprzejmości. Ale Paulina wiedziała, że tutaj chodzi o efektywność.

Trzy minuty przed startem kolejnej pętli wybrzmiewa trzykrotny gwizdek (wszyscy go przeklinają…), dwie minuty przed startem kolejne dwa gwizdki i na minutę przed startem pojedyńczy gwizd. Zawodnicy kończą regenerację i wracają do korala startowego. Bije dzwon i zaczyna się kolejna pętla.

Support nas ratuje w przerwie

Chcesz spróbować?

No to git! Zacznij od sprawdzenia, gdzie jest twój najbliższy Backyard na stronie Stowarzyszenia Polskie Ultra i ich fejsie oraz Backyard Ultra Polska. Warto też polubić strony dotychczasowych Backyardów, bo każda z tych imprez lubi informować także o nowych wydarzeniach u siebie i w reszcie Polski.

Ale pamiętajcie słowa Lazarusa: „it is easy… until it is not

Jeśli masz jakieś dokładniejsze pytania do zapraszam do komentarzy! Spróbuję pomóc lub przekierować do odpowiedniego miejsca:)

To jeszcze nie sufit

Pamiętam jak w styczniu, zaraz po powrocie z Teneryfy, odkryłem ideę Backyard Ultra. Było dla mnie coś fascynującego w bieganiu ciągle takiej samej pętli, aż zostanie jedna osoba na placu boju. Obejrzałem wtedy dokument „Just one more lap” i pomyślałem, że fajnie byłoby wziąć udział w czymś podobnym kiedyś…

…a tydzień później trafiła do mnie informacja, że w Polsce już są takie biegi. Nie wiele myśląc zapisałem się na pierwszy możliwy. Pięć miesięcy przygotowań później i właśnie skończyłem swój pierwszy Sowi Backyard Ultra. Najpiękniejszą i najtrudnieją rzecz, jaką do tej pory zrobiłem.

Zapisując się byłem podekscytowany i trochę się bałem. Jak to będzie? Na ile mnie stać? Czy to co udało mi się wybiegać do tej pory (w grudniu na Teneryfie udało się 101km) daje mi już jakąś podstawę, aby nie być ostatnim?

Przez te pięć miesięcy robiłem, co mogłem, aby przygotować się do Backyarda, korzystając z pomocy znajomych, brata i osób, które takie rzeczy mają już za sobą.

Doszedłem do etapu, w którym miesięcznie na butach miałem już 120km, co uważałem za swój limit – czułem, że nogi nie miały się już kiedy regenerować. Po drodze zaliczyłem Półmaraton Warszawski, który wprawdzie zrobiłem poniżej 2 godzin, ale okupiłem to powracającym bólem prawego kolana. Gdy wreszcie udało mi się spotkać z ortopedą to otrzymałem mało zachęcające diagnozę: Przykurcz lewej nogi i ryzyko naderwania prawej łękotki.

Ortopeda wyglądał na zmęczonego kolejną konsultacją gościa, który nagle odkrył bieganie po 20 latach siedzenia za biurkiem. A teraz chce być kocurem i biegać chore dystanse. No ale przecież teraz nie zrezygnuję, prawda?

Na dwa dni przed startem znów zaczęło mnie boleć kolano, mimo tego, że cały tydzień się oszczędzałem. Zupełnie tak samo jak przed Półmaratonem Warszawskim, tak jakby kolana prewencyjnie mi dawały znać, żebym się nie wygłupiał. Ale ja miałem inny plan.

Bielawa

Przyjechaliśmy do Bielawy w trzy osoby: ja, moja żona Paulina jako support i mój brat, którego udało mi się namówić na start (w zamian za co jak muszę wystartować z nim w Runmageddon Hardcore).

W miasteczku namiotowym zebrało się około 80 zawodników. Mieliśmy ciekawych sąsiadów: Po jednej stronie 60 letni debiutant backyardowy, który przyjechał bez supportu, ale z vanem wypełnionym każdą formą izotoników i wysokobiałkowego jedzenia. Do tej pory po prostu latami biegał po górach, teraz w ramach urodzin pyknąl sobie testowo 9 pętli i zastanawia się jak mu pójdzie dzisiaj.

Po drugiej stronie ojciec z synem, którzy początkowo biegli razem, ale ojciec zrezygnował po jakimś czasie. W momencie pisania tego tekstu syn jeszcze biegnie, ma już 30 pętli (30 godzin ciągłego biegania!) za sobą.

12:00

Wystartowaliśmy o południu. Nasza strategia z Matim polegała na trzymaniu się wolnego tempa i trafianiu na metę z małym, 8-10 minutowym zapasem czasu, aby nie spompować się za szybko. W efekcie biegliśmy zawsze ostatni, czasami tylko łykając tych, którzy opadali z sił na trasie.

Tuż przed startem

2 pierwsze pętle zajęło mi rozgrzanie nóg na tyle, żeby przestać czuć kolana, zrozumieć trasę i wprowadzić się w rytm. Zrozumieliśmy też, gdzie jest punkt krytyczny: gdy po pierwszych 3 kilometrach wybiega się na pole, z którego widać resztę biegnącej pod górę trasy i do każdego dociera świadomość, jak dużo musi pokonać, aby dotrzeć do mety.

Połowa trasy, krytyczny moment w każdej pętli

Po 3 pętli zjedliśmy szybko pizzę i ruszyliśmy z nową energią. Trochę ciążyła na żołądku, ale porady doświadczonych ultrasów były jasne: jak nie zjesz to cię odetnie w najgorszym możliwym momencie. W ogóle dużo się nauczyliśmy – wiecie co jest sekretem długodystansowców? Wygazowana kola i piwo 0%.

4, 5 i 6 pętla dla mnie nie istniały. To był trans. Po prostu biegliśmy, wracając do bazy na kilka minut przed kolejnym startem. Szybka przekąska, napój i focia na starcie. Bez siadania, żeby mięśnie nie ostygły. Czułem się dobrze, nawet za dobrze. Jedyne co mnie niepokoiło, to robi mi się ciasno w skarpetkach. Wolałem nie sprawdzać dlaczego.

Po 6 pętlach

Mati odpadł po 7 pętli. Nie widziałem do tej pory jeszcze nikogo, to był tak jak on potrafił czystą siłą woli zmusić swoje niedziałające mięśnie do ruchu. Uruchomił swojego wewnętrznego Gogginsa na pełnej. Brawo braciszku, jesteś wielki!

Ja tymczasem z każdą kolejną pętlą miałem coraz mniej czasu na odpoczynek: 8 minut, 7 minut, 6 minut… Wystarczało na tyle, aby napić się izotonika, wody, coli, zjeść kawałek banana i pomarańczy. Miałem tak ściśnięty przełyk, że nie przechodziło mi przez gardło nic stałego.

Ostatnią minutę przed startem spędzałem leżąc na trawie, a Paulina masowała mi stopy i palce, które trzęsły się niekontrolowanie. Obok mnie leżał drugi zawodnik, którego łydki samoczynnie drgały tak, jakby miał pełzające robaki pod skórą. Ja ponoć tak miałem na udach, ale tego nie czułem.

Między dobiegnieciem a startem kolejnej rundy miałem średnio 7 minut czasu na regenerację

Zadzwonił dzwonek, co oznaczało start kolejnej pętli. Dawałem sobie cztery mocne chlastacze w twarz i ruszałem na jeszcze jedną pętle.

Na mecie po 7 pętli nasze rozmowy zaczynały się od pytania Pauliny czy już rzygałem. Za każdym razem odpowiadałem jej, że jeszcze nie, bo nie mam czym. Mimo tego, że co pętle wypijałem pół litra różnych napojów, to czułem jakbym nie miał nic w sobie.

9 pętla pokazała mi coś nowego. Do tego momentu byłem bardzo skupiony na moim ciele i reagowałem natychmiastowo na problemy z energią, płucami, stopami czy kolanami. Ale w połowie 9 pętli jednocześnie zaatakowała mnie kolka i skurcze łydek. Przestraszyłem się tego bardzo, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem się zatrzymać. Zaczynał się zachód słońca, ale udało mi się wrócić na start przed nocą.

10 pętla. Po raz pierwszy po zmroku i z czołówką. Niestety okazało się, że moja lampka słabo świeciła, więc biegłem prawie po ciemku. Czułem, że moje odciski na obydwu stopach można już traktować jak szóste palce. Na odcinku górskim potykałem się ciągle o kamienie, ale starałem się biec szybko, żeby zmieścić się w godzinnym limicie pętli. Uderzyłem się jednak tak, że pęcherz pękł i rozlał się po skarpetce i bucie. Kilometr przekuśtykałem zanim ból zaczął być znośny i mogłem nagdonić tempo.

10 pętla, moja ostatnia

Wtedy jednak zdecydowałem, że to będzie mój finał. 10 godzin biegania czyli 67 kilometrów dystansu to o 35 więcej niż moja życiówka do tej pory. Wystarczy jak na debiutanta.

Na mecie Paulina na mnie spojrzała i powiedziała, że wyglądam lepiej niż po całym dniu confcalli w pracy, więc jeszcze dałbym radę ze dwie pętle zrobić. Możliwe, ale to sprawdzimy za rok :)

To jeszcze nie sufit

Po zejściu z trasy usiadłem na rozkładanym fotelu i po chwili zacząłem się trząść z zimna. Tak dużego deficytu kalorycznego jeszcze nigdy nie miałem (zegarek mi powiedział, że spaliłem 7 tysięcy kcal). Zdejmowanie butów było związane z piekielnymi falami skurczy i każdy ruch nogami wiązał się z ryzykiem upadku.

Wślizgnąłem się do śpirowa i poszedłem spać. 6 godzin później obudziłem się i zobaczyłem, jak z całej grupy 80 startujących dwunastka kocurów ciągle biegnie. Skąd oni mają na to siłę? A skąd ja miałem, żeby zrobić to co teraz? Sam nie wiem.

Natomiast jedna rzecz jest już od dzisiaj pewna: zostałem ultramaratonistą.

Ale to jeszcze nie jest sufit.