Jak ewoluowała strategia produktowa uPacjenta – Rozdział 1: Początki

Ta dekompozycja produktowa jest (nawet jak na moje możliwości) bardzo długa, więc postanowiłem podzielić ją na 5 rozdziałów, które będą publikowane w odstępnach czasowych

Rozdział 1: Początki (jesteś tutaj)
Rozdział 2: Uciekający Product-Market Fit (wkrótce)
Rozdział 3: Domknięcie Customer Journey (wkrótce)
Rozdział 4: Lably (wkrótce)
Rozdział 5: Nowe, nowe otwarcie (wkrótce)

Nie wiem czy wiesz, ale piszę książkę pt. Produkt Nieskończony. Tutaj możesz dowiedzieć się więcej i dostać ją najszybciej gdy już będzie gotowa.


Intro

uPacjenta powstało w 2017 roku jako marketplace oferujący spektrum usług medycznych w domu. Spółka względnie szybko zdecydowała się skupić na najbardziej ekonomicznie przyszłościowej i skalowalnej usłudze, czyli pobraniu krwi w domu.

Firma złapała wiatr w żagle w 2020 roku, wraz z rozprzestrzenianiem się COVID-19 w kraju. Przez większość lockdownu uPacjenta było jedną z nielicznych metod pobrania krwi u prywatnych pacjentów, bo szpitale i inne jednostki medyczne były zamknięte albo skierowane do walki z pandemią. To spowodowało lawinowy wzrost zamówień i 10 krotny wzrost przychodów rok do roku. Na tej fali spółka zebrała rundę seed wysokości 21 mln zł w lutym 2022 roku, co odbiło się szerokim echem w polskim ekosystemie startupowym.

Ja sam najpierw byłem użytkownikiem uPacjenta, a dopiero później pracownikiem. Po nieudanej próbie pobrania krwi u naszych dzieci w przychodni moja żona znalazła na Instagramie reklamę pobrań w domu. Pomyśleliśmy, że to może być rozwiązanie naszego problemu. 

Wybraliśmy wizytę u nas w domu na 7:30. Przyszła do nas uśmiechnięta specjalistka medyczna z walizką. Usiedliśmy wszyscy w salonie, pani pobrała krew tak sprawnie, że moja młodsza córka nawet się nie zorientowała, że doszło do wkłucia. Dzieci dostały naklejki ze zwierzątkami i po kilku formalnościach było po wszystkim. Trwało to mniej niż pół godziny, a później wszyscy zdążyli do przedszkola, szkoły i biur. 

Niesamowita zmiana jakościowa w stosunku do wcześniejszych, całodniowych i pełnych niepotrzebnego stresu prób w punktach pobrań.

Przypomniałem sobie, że mam wśród znajomych na LinkedIn Konrada, co-foundera uPacjenta. Podziękowałem mu w imieniu swoim i rodziny, a on w zamian zapytał, czy nie chciałbym wziąć udziału w rekrutacji na szefa produktu u nich. Widząc to, co dopiero zadziałało się w moim mieszkaniu i za namową żony nie mogłem nie podjąć rękawicy.

Finałem wieloetapowej rekrutacji był live case study prowadzone przez advisora uPacjenta Krzyśka Marcisza (m.in. szefa produktu w TripAdvisor, Qualtrics czy Viatorze). Temat który dostałem to „How would you transform uPacjenta from a transactional system to book one off tests into a preventive health platform?”

To pytanie było znakomite, bo zadawałem sobie je nie tylko podczas rekrutacji, ale w ciągu całej mojej pracy w tej firmie. 

Chyba odpowiedziałem dobrze, bo zostałem zaproszony do dołączenia do uPacjenta w lipcu 2022 jako Product Director. Stanęło przede mną zadanie przeprowadzenie transformacji uPacjenta z firmy usługowej do firmy produktowej

Sytuacja zastana

Moim pierwszym zadaniem była rekonstrukcja zespołu produktowego. Kilka miesięcy wcześniej dołączył jeden produktowiec, teraz należało dokończyć rekrutację drugiego, aby obydwa zespoły produktowe były w pełni operacyjne. Poza tym prowadziłem jeszcze rekrutację na product researchera, bo to rola szczególnie istotna przy tworzeniu produktów w sferze zdrowotnej. Finalnie miałem trzy obszary raportujące do mnie: product management, product design i product research.

Jednocześnie w ramach mojego onboardingu przeprowadziłem wywiady z jak największą grupą interesariuszy. W ten sposób zdobyłem kontekst marketingu, operacji, specjalistów medycznych, obsługi klienta, danych, finansów i engineeringu. Z tych rozmów wyłonił mi się bardziej precyzyjny i subtelniejszy obraz produktu uPacjenta. 

Niezwykle pouczający był szczególnie shadowing specjalistyki medycznej – przez cały dzień jeździłem po obrzeżach Warszawy w naszym firmowym samochodzie i obserwowałem jak wygląda cały proces z perspektywy personelu medycznego. 

Spotkałem się wcześnie rano z Emilią, która zgodziła się, żebym towarzyszył jej przez cały dzień pracy w uPacjenta. Nasze spotkanie miało miejsce na przedmieściach Warszawy, skąd wyruszyliśmy do pierwszych pacjentów. Podczas wizyt rozmawialiśmy o jej codziennej pracy – jakie ma godziny, jakie wyposażenie musi ze sobą nosić, jakie obowiązują procedury medyczne, a także o najciekawszych przypadkach, z jakimi się zetknęła.

Emilia opowiadała między innymi, że najlepszym miejscem do pobierania krwi jest stół w kuchni, ponieważ można tam wygodnie ułożyć rękę żyłami do góry. Wbrew powszechnej opinii, miękka kanapa nie sprawdza się, ponieważ nie ma tam miejsca na stabilne ustawienie stojaka na probówki. Wspomniała także o trudności pobierania krwi u małych dzieci i wyjaśniła, dlaczego najlepiej, by w takiej sytuacji to tata trzymał dziecko i zapewniał mu stabilizację. Ciekawostką była również historia o pacjentach, którzy chcą mieć przy sobie zwierzęta, by zmniejszyć stres – swój lub dziecka – podczas pobrania. Emilia podkreśliła jednak, że obecność zwierząt to prosta droga do kontaminacji materiału biologicznego. 

(Swoją drogą, w uPacjenta wszyscy nowi pracownicy muszą taki shadowing przejść, aby zrozumieć dla kogo tak naprawdę pracują)

Komplikacje i subtelności

uPacjenta jest wyjątkową usługą. Ma znamiona systemu rezerwacyjnego jak Booksy, ZnanyLekarz czy DobryMechanik z katalogiem usług do wyboru (w tym wypadku testów do przeprowadzenia) i wyboru pasującego terminu.

Z drugiej strony jest też podobny do usług on demand, jak zamawianie jedzenia czy taksówki, gdzie usługodawca przemieszcza się pod wskazany adres i wykonuje usługę w miejscu przebywania klienta. Podobny jest też czas trwania interakcji, który zamyka się średnio w kilkunastu minutach – tak jak dostawa jedzenia czy przejazd przez miasto. To powoduje konieczność dynamicznego zarządzania podażą (czyli czasem specjalistów medycznych).

Ścieżka użytkownika jest prosta na powierzchni, ale niezwykle złożona w szczegółach. Musi bowiem uwzględnić dużo warunków brzegowych związanych z oczekiwaniami pacjentów, specyfiką rynku medycznego, ale także ludzką biologią.

W wersji prostej Customer Journey uPacjenta wygląda tak: osoba chcąca zbadać krew wchodzi na naszą stronę, dodaje potrzebne testy do koszyka, podaje swoje dane, wybiera pasujący termin, zakłada konto i płaci. Następnie czeka na przyjazd specjalisty, ma pobraną krew i 24-48 godzin później odbiera wyniki. Diabeł jednak tkwi w szczegółach i po bliższym przyjrzeniu wszystko się komplikuje. 

Po pierwsze, na samym początku ścieżki osoba chcąca zbadać krew musi podać miasto, bo od tego zależy co i jak możemy pokazać w katalogu testów. 

Po drugie, w przypadku badania krwi często ktoś inny jest inicjatorem, a ktoś inny podmiotem badań. Komplikacja polega na konieczności zaprojektowania koszyka, w którym:

  • Ktoś inny kupuje, a ktoś inny jest pacjentem,
  • Ktoś zamawia wiele testów dla więcej niż jednej osoby.

To oznacza, że metafora koszyka jaką znamy z klasycznych ecommerce’ów, czyli prostego worka, do którego wpadają wszystkie zakupione produkty jest niewystarczająca. Zamiast tego potrzebne jest kilka “sub-koszyków” z wewnętrznymi regułami pozwalającymi na przykład wykrywać duplikaty badań przypisanych do jednego pacjenta, ale pozwolić dodać dwa takie same badania do różnych pacjentów w ramach jednej wizyty. 

Po trzecie: pakiety badań. W naszym katalogu oprócz pojedynczych testów dostępne są także pakiety zawierające w sobie najczęściej łączone ze sobą testy ze względu na kontekst zdrowotny pacjenta (na przykład pakiet badań na stres, pakiet hormonalny, czy pakiet dla sportowców). To oznacza, że nasz katalog musi pokazywać dwie różne kategorie obiektów – pojedyncze (testy) i zgrupowane (pakiety testów). To także oznacza, że w wynikach wyszukiwania testosteron może się pojawić wielokrotnie – jako pojedynczy test jak i części pakietów. Do tego dochodzi wyżej wymienione ryzyko zamawiania zduplikowanych badań u jednego pacjenta – raz jako pojedynczego testu, a później w ramach pakietu.

Po czwarte: różne typy pacjentów i ich liczba generują różne dostępności specjalistów. Na przykład pobranie krwi niemowlakowi wymaga dodatkowego przeszkolenia i oprzyrządowania. Nie wszyscy specjaliści chcą wykonywać takie procedury, mając do wyboru proste i powtarzalne pobranie u nastolatka bądź dorosłego.

Po piąte: cena. W uPacjenta cena to suma dwóch składowych: ceny testów/pakietów oraz cena usługi dojazdu i pobrania. Ta pierwsza zależy od lokalizacji, a druga od liczby pacjentów na wizycie bo im ich więcej tym czas pobrania wydłuża się, co zmniejsza liczbę wizyt, które średnio można wykonać na dzień. Nasi użytkownicy często nie potrafili zrozumieć dlaczego widzą dwie wartości i od czego one zależą,

Po szóste: Ze względów bezpieczeństwa danych medycznych utrzymanie sesji użytkownika musiało być liczone w godzinach a nie dniach. Co oznacza, że jeśli ktoś chciał do nas wrócić kilka dni później to musiał logować się jeszcze raz przez co nie mógł liczyć na autouzupełnianie wcześniej zapamiętanymi danymi.

Konieczność wzięcia powyższych kwestii pod uwagę oraz to, że operujemy we wrażliwym obszarze zdrowia, spowodowało, że interakcja użytkownika z naszym produktem jest mało zrozumiała, a przez to wymaga dużego wysiłku kognitywnego. 

Niemniej te wszystkie komplikacje są do przeskoczenia dla zmotywowanej osoby. Wiemy to, bo powracający użytkownicy mają ponad dwukrotnie wyższą konwersję. Ale nawet nie to było najciekawsze. Okazuje się bowiem, że choć wszyscy uniwersalnie narzekali na proces zakupowy (który potrafi trwać nawet 45 minut!) to po samej usłudze oceniali ją bardzo wysoko… wręcz nierealnie wysoko. Nasz NPS stabilnie utrzymywał się na poziomie 98 niezależnie od sezonu. Sprawdzałem te dane wielokrotnie i za każdym razem mnie zaskakiwały – aż do momentu, gdy sam sobie przypomniałem moje pierwsze zetknięcie z uPacjenta. Ale może jest w tym coś więcej? Musieliśmy zrozumieć kto i dlaczego z nas korzysta. 

Kto i jak korzysta z uPacjenta

Dużo światła na zagadkę wysokiego NPSa rzuciły nasze eksploracje użytkowników. Pod koniec 2022 roku do naszego zespołu produktowego dołączyła Ola, researcherka i service designerka. Dzięki niej ustrukturyzowaliśmy nasz proces discovery i zmapowaliśmy motywacje i konteksty użytkowników.

Zaczęliśmy pogłębiać naszą segmentację socjodemograficzną w stronę behawioralną. Zamiast zakładać, że naszym najlepszym segmentem jest młoda matka z dzieckiem z dużego miasta zaczęliśmy patrzeć na jej sytuację życiową. Wtedy zauważyliśmy, że takie samie cele mają także inne osoby, na przykład te, które są “uziemione” w domu, z ograniczonym lub przerywanym dostępem do Internetu (bo np. trzyma i karmi niemowlaka, albo ma przewlekłą chorobę). 

To współgrało ze wcześniejszymi przypuszczeniami, że nasi użytkownicy dzielą się na “chorych” i “zdrowych”. Ci pierwsi dostają skierowanie na badania podczas wizyty u lekarza (muszą sobie na przykład zrobić morfologię i wrócić na kolejną wizytę), ale lekarza nie interesuje jak pacjent wykona sobie badania – publicznie czy prywatnie, a jeśli prywatnie to czy w punkcie pobrań czy podczas pobrania domowego. Druga grupa to ludzie zdrowi, tak zwani “prewencyjni”. Nic im obecnie nie dolega, ale badają się na bieżąco, żeby mieć świadomość swojego stanu zdrowia. To istotne na przykład dla ludzi z potencjalnymi obciążeniami genetycznymi, ale także tych, którzy szykują się na zawody sportowe i chcą być w szczytowej formie. Ta druga grupa ma więcej możliwości wyboru, ale trafiają do nas, bo cenią sobie swój czas bardziej niż dodatkowy koszt związany z logistyką pobrania krwi. 

W tej sytuacji o wiele łatwiej było zrozumieć dlaczego ludzie z nas korzystają, nawet mimo tylu utrudnień, które przed nimi stawiamy. Większa część z nich nie ma po prostu innego wyboru, druga ceni sobie swój czas i jest za do w stanie zapłacić premium.

* Notka UXowa. Podczas wizyty w USA na Google I/O w 2018 uczestniczyłem w sesji dotyczącej inkluzywności designu. Jeden slajd utkwił mi głęboko w pamięci. Autorka przekonywała, że niepełnosprawność to znacznie szersza kategoria niż nam się wydaje. Gdy myślimy “niepełnosprawność” to zazwyczaj mamy przed oczami osobę bez kończyny, głuchoniemą albo niewidzącą. To jest jednak tylko jedna kategoria, tzw. niepełnosprawność trwała. Tymczasem są jeszcze niepełnosprawności czasowe (czyli takie, które po jakimś czasie znikają) jak złamania, infekcje utrudniające widzenie, słyszenie czy mówienie oraz niepełnosprawność sytuacyjna (czyli taka, która wynika z kontekstu) jak trzymanie dziecka w ręku czy prowadzenie samochodu. W ten sposób patrząc każdy z nas mierzy się z niepełnosprawnością na którymś etapie swojego życia. Tak samo jak użytkownicy Twojego produktu.


Mamy więc pierwszy fragment naszej zagadki rozwiązany: dlaczego ludzie korzystają z naszej usługi, skoro jest tak wymagająca? Bo alternatywa w postaci wizyty w punkcie albo przychodni w ich mentalnym rachunku jest jeszcze bardziej wymagająca ze względu na ich obecne zmagania ze zdrowiem lub innym ograniczeniem.

Drugi element tych puzzli (wysokie oceny NPS) da się zrozumieć obserwując faktyczne pobranie krwi w domu. Ola po wielu obserwacjach i wywiadach postawiła hipotezę, że jest to związane z podmiotowością. W standardowych usługach medycznych to pacjent musi się dopasować do systemu (dostać numerek, czekać przed gabinetem, zostać zaproszonym do środka, mieć wszystkie papierki, odpowiadać bezbłędnie na pytania) – słowem, jego relacja z systemem nie jest symetryczna.

Natomiast w uPacjenta konfigurują sobie usługę sami: to oni mówią jakie badanie chcą zrobić, o której godzinie i gdzie się odbędzie. To do nich przyjedzie kompetentna osoba i to w ich bezpiecznej przestrzeni odbędzie się zabieg. Podnosimy pacjenta z pozycji statystycznego numerka do decydenta. Dajemy im podmiotowość.

To pokazało mi także, jak duża jest różnica między “produktem” i “usługą”. Choć uPacjenta chce być produktem technologicznym, bo dzięki temu może osiągnąć skalę to jednak to ta część usługowa – wizyta domowa – buduje faktyczną opinię o interakcji z uPacjenta. Jeśli ten element Customer Journey się uda to początkowe frustracje z procesem zakupowym idą w zapomnienie.

Największe wyzwanie

Z powyższych insightów dochodzimy do oczywistego wniosku: jest zasadnicza różnica między tymi, którzy już raz skorzystali, a tymi, którzy jeszcze nie. Z natury rzeczy najłatwiej jest nam badać tych pierwszych (bo z nimi mamy prosty kontakt, także ze względu na udzielone zgody marketingowe), a w naszych danych największą “masę” robią ci, którzy nie skonwertowali.

To oznacza, że naszym największym wyzwaniem było przekonanie ludzi, że uPacjenta to faktycznie usługa warta zaufania za pierwszym razem. Jeśli ktoś już raz zaufał, wraca po raz kolejny, bo pamięta, jak diametralna jest różnicą między wcześniejszymi pobraniami w przychodni, a tym co doświadczył w uPacjenta. Niestety jest to tak wielka różnica, że bardzo trudno to przetłumaczyć na język korzyści istotny dla tych, którzy się jeszcze wahają. 

*Notka filozoficzna. Taka zmiana patrzenia po wydarzeniu nazywa się doświadczeniem transformatywnym. Zdarza się to rzadko, ale właśnie tak się czułem, jak po raz pierwszy skorzystałem z uPacjenta. To był w sumie pierwszy powód, dla którego rozważyłem pracę w tej firmie. Transformatywne doświadczenie to pojęcie, na które natrafiłem po raz pierwszy w zbiorze felietonów Karoliny Lewastam “Pasterze smoków”. To opowieści o rodzicielstwie, kompletnie niezwiązane z biznesem i technologią. 

Jeden z felietonów Karoliny był właśnie o niemożliwości wytłumaczenia komuś bezdzietnemu co to tak naprawdę oznacza posiadanie potomka. To źródło wielu zabawnych wniosków i drażliwych rozczarowań. 

Czym charakteryzuje się transformatywne doświadczenie? W skrócie ktoś to już go doświadczył, nie jest w stanie wystarczająco dobrze opisać go komuś, kto tego nie przeżył. To doświadczenie sięga tak głęboko do fundamentów identyfikacji człowieka, że potrafi zmienić wszystko, łącznie ze światopoglądem. W przypadku produktów i usług cyfrowych nie musi to być tak drastyczne doświadczenie, ale jego fundament jest podobny: ktoś, kto spróbował, zaczyna się różnić od tego, kto nie skorzystał.

Widzieliśmy dwie ścieżki prowadzące do rozwiązania: 

  • zdobycie jak najbardziej “kalorycznego” ruchu lub 
  • jak największe uproszczenie ścieżki zakupowej. 

To prowadziło do zaciętej debaty:

Pierwszy obóz mówił tak: nawet najgorszy proces zakupowy jest do przejścia, jeśli ktoś ma silną potrzebę – jeśli boli Cię ząb to wszystko Ci jedno ile przeszkód trzeba przeskoczyć, aby kryzysowo zapisać się do dentysty.

Drugi obóz mówił tak: To prawda! Ale nie wiemy, jak duża jest grupa tych faktycznie zdeterminowanych, ani tych wahających się. 

Pierwszy obóz: Tym bardziej powinniśmy zainwestować w uproszczenie ścieżki, by tych wahających się konwertować jak najszybciej.

Drugi obóz: Ale jesteśmy ślepi. Dane są kluczowe, bez nich nie wiemy, czy nam się udaje!


Mieliśmy ograniczone zasoby i nie mogliśmy robić obydwu rzeczy jednocześnie. Trzeba było podjąć decyzję, a zarówno pierwszy jak i drugi zestaw argumentów był dla mnie na swój sposób przekonywujący. 

-==:KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ:==-

Poradnik poczatkujacego backyardowca

Backyard Ultra to względnie mało znana, ale bardzo fajna formuła biegów „elastycznych” dystansowo. To miejsce, w którym mogą spotkać się amatorzy debiutanci, którym godzina lub dwie wystarczy, ale także absolutne przecinaki, biegnący bez końca. Ja sam na ideę trafiłem na początku 2024 roku, od razu zakochałem się w niej i zadebiutowałem kilka miesięcy później.

Po kolejnym starcie w BYU pomyślałem, że fajnie byłoby zebrać moje doświadczenia i porady od bardziej doświadczonych backyardowo koleżanek i kolegów w jedno miejsce, aby ułatwić wejście w te fantastyczne wydarzenia nowym osobom.

Czym jest BYU?

Backyard to przede wszystkim bieg w pętli. Każda pętla ma 6.7 km, a zawodnicy mają godzinę, żeby ją przebiec. Każda pełna godzina oznacza start kolejnej pętli. Wygrywa ten, kto wytrwa najdłużej i przebiegnie najwięcej pętli.

Backyardy zapoczątkował Lazarus Lake w USA, któremu zależało na przebiegnięniu 100 mil w 24 godziny i najłatwiej było mu to zrobić na własnym podwórku. Stąd właśnie (w dużym skrócie oczywiście) nazwa i dystans jednej pętli (6.7km*24h = 161km = 100 mil). Na oficjalnej stronie Backyard Ultra można o tym więcej poczytać.

Biegi potrafią trwać od doby do całego weekendu w zależności od zawziętości zawodników i warunków pogodowych. Ze względu na to, że start i meta są w tym samym miejscu i wszyscy widzą się co godzinę, to jest sporo czasu na poznanie innych ekip i zbudowanie fajnych relacji.

Logistyka Backyarda

Backyardy zazwyczaj zaczynają się w piątek (najczęściej w południe) tak, aby zawodnicy mogli się zjechać z całego kraju. Ja natomiast osobiście preferuje przyjazd wieczorem dzień wcześniej, aby się wyspać i zjeść na spokojnie śniadanie (tradycyjnie jajecznica:).

Organizatorzy kilka dni przed wydarzeniem publikują orientacyjny plan przestrzenny (najczęściej na Facebooku wydarzenia). Tutaj przykładowy plan z Sowi Backyard Ultra:

Mapka dla uczestników Sowi Backyard Ultra 2024

Każdy Backyard ma kilka charakterystycznych elementów. Przede wszystkim jest to Koral, czyli miejsce startu i finiszu pętli. To tutaj na gwizdek i dzwonek stawiają się startujący. Koral jest „święty” – nie można go zastawiać, tarasować ani ograniczać widoczności w żaden sposób. Na koralu zazwyczaj stoi namiot z sędziami spisującymi wyniki zawodników z dużego cyfrowego zegara takiego jak ten:

Mój rekord w sezonie 2024: 15 pętli więc 100.5km

Obok Korala jest strefa regeneracji, gdzie organizatorzy serwują owoce, przekąski a po paru pętlach także ciepłe posiłki. Często jest też ognisko, grill, lodówka, herbata i kawa. Oraz dodatkowe atrakcje jak prysznic, sauna czy ruska bania (ale to już dla supportu i tych, którzy skończyli bieganie).

Po drugiej stronie jest parking dla uczestników. Tutaj też jest ważna zasada, aby obserwować gdzie są ciągi komunikacyjne i nie zastawiać drogi innym. Zawodnicy najczęściej po skończonej pętli wracają do samochodów i namiotów, gdzie mają rozstawione swoje małe bazy. Po tych kilkunastu czy kilkudziesięciu pętlach każda oszczędność energii jest istotna. Dobrym zwyczajem jest też zostawianie miejsc najbliżej korala dla najbardziej doświadczonych zawodników, którzy mogą wykręcić najlepsze wyniki.

Zazwyczaj 30 minut przed startem biegu jest odprawa opisująca trasę, jej charakterystyczne elementy i oznaczenia, warunki pogodowe, zasady organizacji imprezy i inne przydatne dla biegaczy i supportu sprawy.

Jeśli skończysz swój bieg już po kilku pętlach to nie znaczy, że musisz uciekać z imprezy. Wręcz przeciwnie! Warto zostać dłużej, przenocować kolejny dzień, podopingować pozostałych i poznać społeczność w miasteczku namiotowym. To super ludzie!

Co zabrać ze sobą

To oczywiście zależy od pogody i przewidywanego dystanu, ale żelazne minimum na mojej liście:

  • dobre i sprawdzone ubranie biegowe na wszystkie możliwe warunki pogodowe (musicie pamiętać, że w ciągu dnia i nocy zmienia się pogoda, temperatura i wilgotność), zmiana ubrania na świeże potrafi też mocno podnieść motywację,
  • dużo sprawdzonych par skarpetek biegowych (rotacja skarpetek pięciopalczastych i standardowych to było moje największe odkrycie na drugim starcie w BYU),
  • Okulary, czapki, buffki – w rotacji w zależności od pogody,
  • przetestowane kremy i żele na otarcia. U mnie sprawdza się Sudokrem na sutki, pachy, pachwiny i Second Skin na stopy,
  • Jedzenie, które wiemy, że niepodrażnia żołądka – zarówno na czas przed startem jak i posilanie się na przerwach (więcej o tym za chwilę)
  • Leki i plastry. Różnie może być – lepiej mieć więcej i nie skorzystać niż pluć sobie później w brodę,
  • Elektrolity, żele energetyczne i suplementy. Mi najlepiej przypasowało kombo Orsalit (ten, kto miał rotawirusa, to wie co to :), żele i tabletki z solą z Decathlonu (pierwsze dają energię, drugie zmniejszają szansę skurczy mięśni)
  • Nosidełka na bieg. Widziałem różne warianty – bez niczego, z butelką w ręku, z pasem biegowym, kamizelką i nawet plecakiem. Mi najbardziej przypasował pas z soft flaskiem i miejscem na dwa żele,
  • Oczywiście buty. Ja mam zawsze dwie pary, ale w praktyce jeszcze nie czułem nigdy potrzeby ich zmiany. Ale przezorny ubezpieczony.
  • Coś do masażu. Mi najlepiej sprawdza się pistolet, ale może być także piłka golfowa lub roller.
  • Czołówka, zapasowa czołówka i druga zapasowa czołówka. Oraz zapasowe baterie do wszystkich. Mój Sowi Backyard zakończył się dla mnie mentalnie gdy podczas biegu wyładowała się czołówka. W Radomsku biegałem z dwiema.
  • Fotele i maty – najważniejszy na przerwie jest odpoczynek mięśni nóg zawodnika. Dlatego warto mieć swój rozkładany fotel i/lub matę (taka do jogi jest ok),
  • Miejsce do spania – Backyard może trwać od jednej godziny do… nieskończoności (obecny rekord Polski do 103 pętle Bartka Fudaliego). A to oznacza, że potrzebne jest miejsce do spania. Są trzy warianty nocowania: samochód osobowy + namiot; campervan (nasz wybór) lub pełny camper na kilka osób. Więcej o tym temacie przy organizacji BYU.
Sprzęty zabrane na Backyard Ultra Radomsko

Jak zapewne widzicie często tutaj użyłem słów o sprawdzonych i przetestowanych rzeczach. To bardzo ważna zasada: na biegach startowych nie testujemy nowych technik i sprzętów. Szczególnie na długich dystansach byle szew w niesprawdzonej koszulce może zrujnować całe wydarzenie.

Pętla za pętlą

Godzina na pokonanie 6.7 km to bardzo dużo czasu, średnie tempo to niecałe 9min na kilometr, a więc praktycznie szybki spacer. Należy jednak pamiętać, że takie tempo oznaczałoby wejście na linię mety dokładnie w momencie kolejnego dzwonka, a wiec zero czasu na regenerację.

Dlatego większość startujących preferuje przybiegać tak, aby dać sobie trochę czasu na odpoczynek przed kolejną pętlą (tutaj przykładowe czasy pętli z BYU Radomsko). Aby przybiec z zapasem 20 minut trzeba mieć średnie tempo 5 min 58 sek /km, zapas 15 minut to tempo 6min 43 sek /km, a 10 minut to tempo 7min 28sek /km. Natomiast trzeba pamiętać, że wysiłek jaki będzie potrzebny, aby takie tempo utrzymać, zmienia się w zależności od liczby już przebiegniętych kilometrów, pogody i pory dnia.

Z moich rozmów i obserwacji wynika, że większość biegaczy przez pierwsze 2-3 pętle testuje trasę i sprawdza, gdzie są dobre odcinki do biegania, a gdzie lepiej zwolnić i przejść się kawałek. Zazwyczaj planują wtedy przez 1000m biec, a później 500 metrów szybko maszerować. Maszerowanie pojawia się najczęściej na trudniejszych odcinkach z piachem, korzeniami i podbiegami.

Startującym zależy przede wszystkim na kontrolowaniu wysiłku i jak najdłuższym trzymaniu serca w 1 i 2 strefie, aby zminimalizować zakwaszanie mięśni, które muszą się przydać na kolejne godziny, a czasem dni ciągłego biegania.

Pierwsze pętle służą też zaznajomieniu się z trasą i jej charakterystycznymi elementami. Trasa jest oczywiście oznaczona, ale najczęściej są to fragmenty zwisającej taśmy i nasprejowane na podłożu strzałki – te elementy całkiem łatwo przegapić w nocy i na dużym zmęczeniu. Dlatego wszyscy sobie mentalnie budują własną „mapę” trasy, którą po kilku pętlach jest mocno wryta w głowę i nogi. I ja na przykład po 7 pętli w Radomsku wiedziałem, że zakręt z kapliczką oznacza, że zostało mi 2.5km do bazy i że jeśli pętlę zaczął 32 minuty temu to znaczy, że będę miał około 10 minut przerwy do kolejnego dzwonka.

Zanim zabije kolejny dzwon

Po wbiegnięciu w koral (miejsce startu i finiszu każdej pętli) zaczyna się najbardziej krytyczny moment BYU, a więc regeneracja. To kilka(naście) minut, w których zawodnik musi wykonać dużo akcji i jednocześnie wypocząć na tyle, aby móc biec dalej. W tym miejscu nieoceniony staje się support, a więc jedna lub kilka osób, które trzymają blisko wszystko czego potrzebuje biegacz.

Z jednej strony support robi to czego chce zawodnik, ale z drugiej też proaktywnie rozwiązuje problemy, których on może nie zauważyć. Moja nieoceniona żona Paulina podczas BYU w Radomsku po zakończeniu 4 pętli zamiast na jedzenie zaprowadziła mnie pod prysznic, bo ja w sumie zapomniałem, że już cztery godziny biegnę w 32 stopniowym upale.

Niemniej podczas standardowej przerwy (która w moim przypadku trwała około 10 minut) działo się to:

  • Siadałem na rozkładanym fotelu,
  • Zjadałem dwie ćwiartki pomidora i dwie ćwiartki pomarańczy, czasami pół banana lub częśc arbuza,
  • Piłem kubek elektrolitów,
  • Połykałem dodatkowo tabletkę z solą,
  • Po jedzeniu i piciu kładłem się na macie, zdejmowałem buty i skarpetki
  • Jeśli był czas to pasowałem nogi pistoletem,
  • W tym czasie Paulina uzupełniała mi miękki bidon o wodę i pas o dwa żele energetyczne

Czasami przerwy się modyfikowały, bo prosiłem o inne rzeczy jak na przykład zmianę skarpetek, moczenie w zimnej wodzie czy żel na otarcia. Większość z tych rzeczy były już gotowe przed moim przybiegnięciem, co oszczędzało mnóstwo czasu.

Tutaj uwaga co do supportu. Wybierając osobę/osoby, które będą Was wspierać w tym wydarzeniu pamietajcie, że dla nich to też kawał ciężkiej pracy. Kiedy Ty biegniesz one szykują się na ten krótki moment przed kolejną pętlą. Te osoby muszą Was dobrze znać, wiedzieć czego potrzebujesz lepiej niż Ty (bo Ty będziesz w innym świecie). Do tego to nie mogą być osoby, które łatwo się urażają. Po kilku(nastu) godzinach biegania mózg potrafi płatać figle. Nasza komunikacja z moją supportującą żoną wyglądała tak, że mówiłem „daj mi wodę tu” bo zapomniałem jak wymawia się słowo bidon i nie mieliśmy czasu na partnerskie uprzejmości. Ale Paulina wiedziała, że tutaj chodzi o efektywność.

Trzy minuty przed startem kolejnej pętli wybrzmiewa trzykrotny gwizdek (wszyscy go przeklinają…), dwie minuty przed startem kolejne dwa gwizdki i na minutę przed startem pojedyńczy gwizd. Zawodnicy kończą regenerację i wracają do korala startowego. Bije dzwon i zaczyna się kolejna pętla.

Support nas ratuje w przerwie

Chcesz spróbować?

No to git! Zacznij od sprawdzenia, gdzie jest twój najbliższy Backyard na stronie Stowarzyszenia Polskie Ultra i ich fejsie oraz Backyard Ultra Polska. Warto też polubić strony dotychczasowych Backyardów, bo każda z tych imprez lubi informować także o nowych wydarzeniach u siebie i w reszcie Polski.

Ale pamiętajcie słowa Lazarusa: „it is easy… until it is not

Jeśli masz jakieś dokładniejsze pytania do zapraszam do komentarzy! Spróbuję pomóc lub przekierować do odpowiedniego miejsca:)

To jeszcze nie sufit

Pamiętam jak w styczniu, zaraz po powrocie z Teneryfy, odkryłem ideę Backyard Ultra. Było dla mnie coś fascynującego w bieganiu ciągle takiej samej pętli, aż zostanie jedna osoba na placu boju. Obejrzałem wtedy dokument „Just one more lap” i pomyślałem, że fajnie byłoby wziąć udział w czymś podobnym kiedyś…

…a tydzień później trafiła do mnie informacja, że w Polsce już są takie biegi. Nie wiele myśląc zapisałem się na pierwszy możliwy. Pięć miesięcy przygotowań później i właśnie skończyłem swój pierwszy Sowi Backyard Ultra. Najpiękniejszą i najtrudnieją rzecz, jaką do tej pory zrobiłem.

Zapisując się byłem podekscytowany i trochę się bałem. Jak to będzie? Na ile mnie stać? Czy to co udało mi się wybiegać do tej pory (w grudniu na Teneryfie udało się 101km) daje mi już jakąś podstawę, aby nie być ostatnim?

Przez te pięć miesięcy robiłem, co mogłem, aby przygotować się do Backyarda, korzystając z pomocy znajomych, brata i osób, które takie rzeczy mają już za sobą.

Doszedłem do etapu, w którym miesięcznie na butach miałem już 120km, co uważałem za swój limit – czułem, że nogi nie miały się już kiedy regenerować. Po drodze zaliczyłem Półmaraton Warszawski, który wprawdzie zrobiłem poniżej 2 godzin, ale okupiłem to powracającym bólem prawego kolana. Gdy wreszcie udało mi się spotkać z ortopedą to otrzymałem mało zachęcające diagnozę: Przykurcz lewej nogi i ryzyko naderwania prawej łękotki.

Ortopeda wyglądał na zmęczonego kolejną konsultacją gościa, który nagle odkrył bieganie po 20 latach siedzenia za biurkiem. A teraz chce być kocurem i biegać chore dystanse. No ale przecież teraz nie zrezygnuję, prawda?

Na dwa dni przed startem znów zaczęło mnie boleć kolano, mimo tego, że cały tydzień się oszczędzałem. Zupełnie tak samo jak przed Półmaratonem Warszawskim, tak jakby kolana prewencyjnie mi dawały znać, żebym się nie wygłupiał. Ale ja miałem inny plan.

Bielawa

Przyjechaliśmy do Bielawy w trzy osoby: ja, moja żona Paulina jako support i mój brat, którego udało mi się namówić na start (w zamian za co jak muszę wystartować z nim w Runmageddon Hardcore).

W miasteczku namiotowym zebrało się około 80 zawodników. Mieliśmy ciekawych sąsiadów: Po jednej stronie 60 letni debiutant backyardowy, który przyjechał bez supportu, ale z vanem wypełnionym każdą formą izotoników i wysokobiałkowego jedzenia. Do tej pory po prostu latami biegał po górach, teraz w ramach urodzin pyknąl sobie testowo 9 pętli i zastanawia się jak mu pójdzie dzisiaj.

Po drugiej stronie ojciec z synem, którzy początkowo biegli razem, ale ojciec zrezygnował po jakimś czasie. W momencie pisania tego tekstu syn jeszcze biegnie, ma już 30 pętli (30 godzin ciągłego biegania!) za sobą.

12:00

Wystartowaliśmy o południu. Nasza strategia z Matim polegała na trzymaniu się wolnego tempa i trafianiu na metę z małym, 8-10 minutowym zapasem czasu, aby nie spompować się za szybko. W efekcie biegliśmy zawsze ostatni, czasami tylko łykając tych, którzy opadali z sił na trasie.

Tuż przed startem

2 pierwsze pętle zajęło mi rozgrzanie nóg na tyle, żeby przestać czuć kolana, zrozumieć trasę i wprowadzić się w rytm. Zrozumieliśmy też, gdzie jest punkt krytyczny: gdy po pierwszych 3 kilometrach wybiega się na pole, z którego widać resztę biegnącej pod górę trasy i do każdego dociera świadomość, jak dużo musi pokonać, aby dotrzeć do mety.

Połowa trasy, krytyczny moment w każdej pętli

Po 3 pętli zjedliśmy szybko pizzę i ruszyliśmy z nową energią. Trochę ciążyła na żołądku, ale porady doświadczonych ultrasów były jasne: jak nie zjesz to cię odetnie w najgorszym możliwym momencie. W ogóle dużo się nauczyliśmy – wiecie co jest sekretem długodystansowców? Wygazowana kola i piwo 0%.

4, 5 i 6 pętla dla mnie nie istniały. To był trans. Po prostu biegliśmy, wracając do bazy na kilka minut przed kolejnym startem. Szybka przekąska, napój i focia na starcie. Bez siadania, żeby mięśnie nie ostygły. Czułem się dobrze, nawet za dobrze. Jedyne co mnie niepokoiło, to robi mi się ciasno w skarpetkach. Wolałem nie sprawdzać dlaczego.

Po 6 pętlach

Mati odpadł po 7 pętli. Nie widziałem do tej pory jeszcze nikogo, to był tak jak on potrafił czystą siłą woli zmusić swoje niedziałające mięśnie do ruchu. Uruchomił swojego wewnętrznego Gogginsa na pełnej. Brawo braciszku, jesteś wielki!

Ja tymczasem z każdą kolejną pętlą miałem coraz mniej czasu na odpoczynek: 8 minut, 7 minut, 6 minut… Wystarczało na tyle, aby napić się izotonika, wody, coli, zjeść kawałek banana i pomarańczy. Miałem tak ściśnięty przełyk, że nie przechodziło mi przez gardło nic stałego.

Ostatnią minutę przed startem spędzałem leżąc na trawie, a Paulina masowała mi stopy i palce, które trzęsły się niekontrolowanie. Obok mnie leżał drugi zawodnik, którego łydki samoczynnie drgały tak, jakby miał pełzające robaki pod skórą. Ja ponoć tak miałem na udach, ale tego nie czułem.

Między dobiegnieciem a startem kolejnej rundy miałem średnio 7 minut czasu na regenerację

Zadzwonił dzwonek, co oznaczało start kolejnej pętli. Dawałem sobie cztery mocne chlastacze w twarz i ruszałem na jeszcze jedną pętle.

Na mecie po 7 pętli nasze rozmowy zaczynały się od pytania Pauliny czy już rzygałem. Za każdym razem odpowiadałem jej, że jeszcze nie, bo nie mam czym. Mimo tego, że co pętle wypijałem pół litra różnych napojów, to czułem jakbym nie miał nic w sobie.

9 pętla pokazała mi coś nowego. Do tego momentu byłem bardzo skupiony na moim ciele i reagowałem natychmiastowo na problemy z energią, płucami, stopami czy kolanami. Ale w połowie 9 pętli jednocześnie zaatakowała mnie kolka i skurcze łydek. Przestraszyłem się tego bardzo, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem się zatrzymać. Zaczynał się zachód słońca, ale udało mi się wrócić na start przed nocą.

10 pętla. Po raz pierwszy po zmroku i z czołówką. Niestety okazało się, że moja lampka słabo świeciła, więc biegłem prawie po ciemku. Czułem, że moje odciski na obydwu stopach można już traktować jak szóste palce. Na odcinku górskim potykałem się ciągle o kamienie, ale starałem się biec szybko, żeby zmieścić się w godzinnym limicie pętli. Uderzyłem się jednak tak, że pęcherz pękł i rozlał się po skarpetce i bucie. Kilometr przekuśtykałem zanim ból zaczął być znośny i mogłem nagdonić tempo.

10 pętla, moja ostatnia

Wtedy jednak zdecydowałem, że to będzie mój finał. 10 godzin biegania czyli 67 kilometrów dystansu to o 35 więcej niż moja życiówka do tej pory. Wystarczy jak na debiutanta.

Na mecie Paulina na mnie spojrzała i powiedziała, że wyglądam lepiej niż po całym dniu confcalli w pracy, więc jeszcze dałbym radę ze dwie pętle zrobić. Możliwe, ale to sprawdzimy za rok :)

To jeszcze nie sufit

Po zejściu z trasy usiadłem na rozkładanym fotelu i po chwili zacząłem się trząść z zimna. Tak dużego deficytu kalorycznego jeszcze nigdy nie miałem (zegarek mi powiedział, że spaliłem 7 tysięcy kcal). Zdejmowanie butów było związane z piekielnymi falami skurczy i każdy ruch nogami wiązał się z ryzykiem upadku.

Wślizgnąłem się do śpirowa i poszedłem spać. 6 godzin później obudziłem się i zobaczyłem, jak z całej grupy 80 startujących dwunastka kocurów ciągle biegnie. Skąd oni mają na to siłę? A skąd ja miałem, żeby zrobić to co teraz? Sam nie wiem.

Natomiast jedna rzecz jest już od dzisiaj pewna: zostałem ultramaratonistą.

Ale to jeszcze nie jest sufit.