Backyard Ultra to względnie mało znana, ale bardzo fajna formuła biegów „elastycznych” dystansowo. To miejsce, w którym mogą spotkać się amatorzy debiutanci, którym godzina lub dwie wystarczy, ale także absolutne przecinaki, biegnący bez końca. Ja sam na ideę trafiłem na początku 2024 roku, od razu zakochałem się w niej i zadebiutowałem kilka miesięcy później.
Po kolejnym starcie w BYU pomyślałem, że fajnie byłoby zebrać moje doświadczenia i porady od bardziej doświadczonych backyardowo koleżanek i kolegów w jedno miejsce, aby ułatwić wejście w te fantastyczne wydarzenia nowym osobom.
Czym jest BYU?
Backyard to przede wszystkim bieg w pętli. Każda pętla ma 6.7 km, a zawodnicy mają godzinę, żeby ją przebiec. Każda pełna godzina oznacza start kolejnej pętli. Wygrywa ten, kto wytrwa najdłużej i przebiegnie najwięcej pętli.
Backyardy zapoczątkował Lazarus Lake w USA, któremu zależało na przebiegnięniu 100 mil w 24 godziny i najłatwiej było mu to zrobić na własnym podwórku. Stąd właśnie (w dużym skrócie oczywiście) nazwa i dystans jednej pętli (6.7km*24h = 161km = 100 mil). Na oficjalnej stronie Backyard Ultra można o tym więcej poczytać.
Biegi potrafią trwać od doby do całego weekendu w zależności od zawziętości zawodników i warunków pogodowych. Ze względu na to, że start i meta są w tym samym miejscu i wszyscy widzą się co godzinę, to jest sporo czasu na poznanie innych ekip i zbudowanie fajnych relacji.
Logistyka Backyarda
Backyardy zazwyczaj zaczynają się w piątek (najczęściej w południe) tak, aby zawodnicy mogli się zjechać z całego kraju. Ja natomiast osobiście preferuje przyjazd wieczorem dzień wcześniej, aby się wyspać i zjeść na spokojnie śniadanie (tradycyjnie jajecznica:).
Organizatorzy kilka dni przed wydarzeniem publikują orientacyjny plan przestrzenny (najczęściej na Facebooku wydarzenia). Tutaj przykładowy plan z Sowi Backyard Ultra:
Każdy Backyard ma kilka charakterystycznych elementów. Przede wszystkim jest to Koral, czyli miejsce startu i finiszu pętli. To tutaj na gwizdek i dzwonek stawiają się startujący. Koral jest „święty” – nie można go zastawiać, tarasować ani ograniczać widoczności w żaden sposób. Na koralu zazwyczaj stoi namiot z sędziami spisującymi wyniki zawodników z dużego cyfrowego zegara takiego jak ten:
Obok Korala jest strefa regeneracji, gdzie organizatorzy serwują owoce, przekąski a po paru pętlach także ciepłe posiłki. Często jest też ognisko, grill, lodówka, herbata i kawa. Oraz dodatkowe atrakcje jak prysznic, sauna czy ruska bania (ale to już dla supportu i tych, którzy skończyli bieganie).
Po drugiej stronie jest parking dla uczestników. Tutaj też jest ważna zasada, aby obserwować gdzie są ciągi komunikacyjne i nie zastawiać drogi innym. Zawodnicy najczęściej po skończonej pętli wracają do samochodów i namiotów, gdzie mają rozstawione swoje małe bazy. Po tych kilkunastu czy kilkudziesięciu pętlach każda oszczędność energii jest istotna. Dobrym zwyczajem jest też zostawianie miejsc najbliżej korala dla najbardziej doświadczonych zawodników, którzy mogą wykręcić najlepsze wyniki.
Zazwyczaj 30 minut przed startem biegu jest odprawa opisująca trasę, jej charakterystyczne elementy i oznaczenia, warunki pogodowe, zasady organizacji imprezy i inne przydatne dla biegaczy i supportu sprawy.
Jeśli skończysz swój bieg już po kilku pętlach to nie znaczy, że musisz uciekać z imprezy. Wręcz przeciwnie! Warto zostać dłużej, przenocować kolejny dzień, podopingować pozostałych i poznać społeczność w miasteczku namiotowym. To super ludzie!
Co zabrać ze sobą
To oczywiście zależy od pogody i przewidywanego dystanu, ale żelazne minimum na mojej liście:
dobre i sprawdzone ubranie biegowe na wszystkie możliwe warunki pogodowe (musicie pamiętać, że w ciągu dnia i nocy zmienia się pogoda, temperatura i wilgotność), zmiana ubrania na świeże potrafi też mocno podnieść motywację,
dużo sprawdzonych par skarpetek biegowych (rotacja skarpetek pięciopalczastych i standardowych to było moje największe odkrycie na drugim starcie w BYU),
Okulary, czapki, buffki – w rotacji w zależności od pogody,
przetestowane kremy i żele na otarcia. U mnie sprawdza się Sudokrem na sutki, pachy, pachwiny i Second Skin na stopy,
Jedzenie, które wiemy, że niepodrażnia żołądka – zarówno na czas przed startem jak i posilanie się na przerwach (więcej o tym za chwilę)
Leki i plastry. Różnie może być – lepiej mieć więcej i nie skorzystać niż pluć sobie później w brodę,
Elektrolity, żele energetyczne i suplementy. Mi najlepiej przypasowało kombo Orsalit (ten, kto miał rotawirusa, to wie co to :), żele i tabletki z solą z Decathlonu (pierwsze dają energię, drugie zmniejszają szansę skurczy mięśni)
Nosidełka na bieg. Widziałem różne warianty – bez niczego, z butelką w ręku, z pasem biegowym, kamizelką i nawet plecakiem. Mi najbardziej przypasował pas z soft flaskiem i miejscem na dwa żele,
Oczywiście buty. Ja mam zawsze dwie pary, ale w praktyce jeszcze nie czułem nigdy potrzeby ich zmiany. Ale przezorny ubezpieczony.
Coś do masażu. Mi najlepiej sprawdza się pistolet, ale może być także piłka golfowa lub roller.
Czołówka, zapasowa czołówka i druga zapasowa czołówka. Oraz zapasowe baterie do wszystkich. Mój Sowi Backyard zakończył się dla mnie mentalnie gdy podczas biegu wyładowała się czołówka. W Radomsku biegałem z dwiema.
Fotele i maty – najważniejszy na przerwie jest odpoczynek mięśni nóg zawodnika. Dlatego warto mieć swój rozkładany fotel i/lub matę (taka do jogi jest ok),
Miejsce do spania – Backyard może trwać od jednej godziny do… nieskończoności (obecny rekord Polski do 103 pętle Bartka Fudaliego). A to oznacza, że potrzebne jest miejsce do spania. Są trzy warianty nocowania: samochód osobowy + namiot; campervan (nasz wybór) lub pełny camper na kilka osób. Więcej o tym temacie przy organizacji BYU.
Jak zapewne widzicie często tutaj użyłem słów o sprawdzonych i przetestowanych rzeczach. To bardzo ważna zasada: na biegach startowych nie testujemy nowych technik i sprzętów. Szczególnie na długich dystansach byle szew w niesprawdzonej koszulce może zrujnować całe wydarzenie.
Pętla za pętlą
Godzina na pokonanie 6.7 km to bardzo dużo czasu, średnie tempo to niecałe 9min na kilometr, a więc praktycznie szybki spacer. Należy jednak pamiętać, że takie tempo oznaczałoby wejście na linię mety dokładnie w momencie kolejnego dzwonka, a wiec zero czasu na regenerację.
Dlatego większość startujących preferuje przybiegać tak, aby dać sobie trochę czasu na odpoczynek przed kolejną pętlą (tutaj przykładowe czasy pętli z BYU Radomsko). Aby przybiec z zapasem 20 minut trzeba mieć średnie tempo 5 min 58 sek /km, zapas 15 minut to tempo 6min 43 sek /km, a 10 minut to tempo 7min 28sek /km. Natomiast trzeba pamiętać, że wysiłek jaki będzie potrzebny, aby takie tempo utrzymać, zmienia się w zależności od liczby już przebiegniętych kilometrów, pogody i pory dnia.
Z moich rozmów i obserwacji wynika, że większość biegaczy przez pierwsze 2-3 pętle testuje trasę i sprawdza, gdzie są dobre odcinki do biegania, a gdzie lepiej zwolnić i przejść się kawałek. Zazwyczaj planują wtedy przez 1000m biec, a później 500 metrów szybko maszerować. Maszerowanie pojawia się najczęściej na trudniejszych odcinkach z piachem, korzeniami i podbiegami.
Startującym zależy przede wszystkim na kontrolowaniu wysiłku i jak najdłuższym trzymaniu serca w 1 i 2 strefie, aby zminimalizować zakwaszanie mięśni, które muszą się przydać na kolejne godziny, a czasem dni ciągłego biegania.
Pierwsze pętle służą też zaznajomieniu się z trasą i jej charakterystycznymi elementami. Trasa jest oczywiście oznaczona, ale najczęściej są to fragmenty zwisającej taśmy i nasprejowane na podłożu strzałki – te elementy całkiem łatwo przegapić w nocy i na dużym zmęczeniu. Dlatego wszyscy sobie mentalnie budują własną „mapę” trasy, którą po kilku pętlach jest mocno wryta w głowę i nogi. I ja na przykład po 7 pętli w Radomsku wiedziałem, że zakręt z kapliczką oznacza, że zostało mi 2.5km do bazy i że jeśli pętlę zaczął 32 minuty temu to znaczy, że będę miał około 10 minut przerwy do kolejnego dzwonka.
Zanim zabije kolejny dzwon
Po wbiegnięciu w koral (miejsce startu i finiszu każdej pętli) zaczyna się najbardziej krytyczny moment BYU, a więc regeneracja. To kilka(naście) minut, w których zawodnik musi wykonać dużo akcji i jednocześnie wypocząć na tyle, aby móc biec dalej. W tym miejscu nieoceniony staje się support, a więc jedna lub kilka osób, które trzymają blisko wszystko czego potrzebuje biegacz.
Z jednej strony support robi to czego chce zawodnik, ale z drugiej też proaktywnie rozwiązuje problemy, których on może nie zauważyć. Moja nieoceniona żona Paulina podczas BYU w Radomsku po zakończeniu 4 pętli zamiast na jedzenie zaprowadziła mnie pod prysznic, bo ja w sumie zapomniałem, że już cztery godziny biegnę w 32 stopniowym upale.
Niemniej podczas standardowej przerwy (która w moim przypadku trwała około 10 minut) działo się to:
Siadałem na rozkładanym fotelu,
Zjadałem dwie ćwiartki pomidora i dwie ćwiartki pomarańczy, czasami pół banana lub częśc arbuza,
Piłem kubek elektrolitów,
Połykałem dodatkowo tabletkę z solą,
Po jedzeniu i piciu kładłem się na macie, zdejmowałem buty i skarpetki
Jeśli był czas to pasowałem nogi pistoletem,
W tym czasie Paulina uzupełniała mi miękki bidon o wodę i pas o dwa żele energetyczne
Czasami przerwy się modyfikowały, bo prosiłem o inne rzeczy jak na przykład zmianę skarpetek, moczenie w zimnej wodzie czy żel na otarcia. Większość z tych rzeczy były już gotowe przed moim przybiegnięciem, co oszczędzało mnóstwo czasu.
Tutaj uwaga co do supportu. Wybierając osobę/osoby, które będą Was wspierać w tym wydarzeniu pamietajcie, że dla nich to też kawał ciężkiej pracy. Kiedy Ty biegniesz one szykują się na ten krótki moment przed kolejną pętlą. Te osoby muszą Was dobrze znać, wiedzieć czego potrzebujesz lepiej niż Ty (bo Ty będziesz w innym świecie). Do tego to nie mogą być osoby, które łatwo się urażają. Po kilku(nastu) godzinach biegania mózg potrafi płatać figle. Nasza komunikacja z moją supportującą żoną wyglądała tak, że mówiłem „daj mi wodę tu” bo zapomniałem jak wymawia się słowo bidon i nie mieliśmy czasu na partnerskie uprzejmości. Ale Paulina wiedziała, że tutaj chodzi o efektywność.
Trzy minuty przed startem kolejnej pętli wybrzmiewa trzykrotny gwizdek (wszyscy go przeklinają…), dwie minuty przed startem kolejne dwa gwizdki i na minutę przed startem pojedyńczy gwizd. Zawodnicy kończą regenerację i wracają do korala startowego. Bije dzwon i zaczyna się kolejna pętla.
Chcesz spróbować?
No to git! Zacznij od sprawdzenia, gdzie jest twój najbliższy Backyard na stronie Stowarzyszenia Polskie Ultra i ich fejsie oraz Backyard Ultra Polska. Warto też polubić strony dotychczasowych Backyardów, bo każda z tych imprez lubi informować także o nowych wydarzeniach u siebie i w reszcie Polski.
Ale pamiętajcie słowa Lazarusa: „it is easy… until it is not„
Jeśli masz jakieś dokładniejsze pytania do zapraszam do komentarzy! Spróbuję pomóc lub przekierować do odpowiedniego miejsca:)
Pamiętam jak w styczniu, zaraz po powrocie z Teneryfy, odkryłem ideę Backyard Ultra. Było dla mnie coś fascynującego w bieganiu ciągle takiej samej pętli, aż zostanie jedna osoba na placu boju. Obejrzałem wtedy dokument „Just one more lap” i pomyślałem, że fajnie byłoby wziąć udział w czymś podobnym kiedyś…
…a tydzień później trafiła do mnie informacja, że w Polsce już są takie biegi. Nie wiele myśląc zapisałem się na pierwszy możliwy. Pięć miesięcy przygotowań później i właśnie skończyłem swój pierwszy Sowi Backyard Ultra. Najpiękniejszą i najtrudnieją rzecz, jaką do tej pory zrobiłem.
Zapisując się byłem podekscytowany i trochę się bałem. Jak to będzie? Na ile mnie stać? Czy to co udało mi się wybiegać do tej pory (w grudniu na Teneryfie udało się 101km) daje mi już jakąś podstawę, aby nie być ostatnim?
Przez te pięć miesięcy robiłem, co mogłem, aby przygotować się do Backyarda, korzystając z pomocy znajomych, brata i osób, które takie rzeczy mają już za sobą.
Doszedłem do etapu, w którym miesięcznie na butach miałem już 120km, co uważałem za swój limit – czułem, że nogi nie miały się już kiedy regenerować. Po drodze zaliczyłem Półmaraton Warszawski, który wprawdzie zrobiłem poniżej 2 godzin, ale okupiłem to powracającym bólem prawego kolana. Gdy wreszcie udało mi się spotkać z ortopedą to otrzymałem mało zachęcające diagnozę: Przykurcz lewej nogi i ryzyko naderwania prawej łękotki.
Ortopeda wyglądał na zmęczonego kolejną konsultacją gościa, który nagle odkrył bieganie po 20 latach siedzenia za biurkiem. A teraz chce być kocurem i biegać chore dystanse. No ale przecież teraz nie zrezygnuję, prawda?
Na dwa dni przed startem znów zaczęło mnie boleć kolano, mimo tego, że cały tydzień się oszczędzałem. Zupełnie tak samo jak przed Półmaratonem Warszawskim, tak jakby kolana prewencyjnie mi dawały znać, żebym się nie wygłupiał. Ale ja miałem inny plan.
Bielawa
Przyjechaliśmy do Bielawy w trzy osoby: ja, moja żona Paulina jako support i mój brat, którego udało mi się namówić na start (w zamian za co jak muszę wystartować z nim w Runmageddon Hardcore).
W miasteczku namiotowym zebrało się około 80 zawodników. Mieliśmy ciekawych sąsiadów: Po jednej stronie 60 letni debiutant backyardowy, który przyjechał bez supportu, ale z vanem wypełnionym każdą formą izotoników i wysokobiałkowego jedzenia. Do tej pory po prostu latami biegał po górach, teraz w ramach urodzin pyknąl sobie testowo 9 pętli i zastanawia się jak mu pójdzie dzisiaj.
Po drugiej stronie ojciec z synem, którzy początkowo biegli razem, ale ojciec zrezygnował po jakimś czasie. W momencie pisania tego tekstu syn jeszcze biegnie, ma już 30 pętli (30 godzin ciągłego biegania!) za sobą.
12:00
Wystartowaliśmy o południu. Nasza strategia z Matim polegała na trzymaniu się wolnego tempa i trafianiu na metę z małym, 8-10 minutowym zapasem czasu, aby nie spompować się za szybko. W efekcie biegliśmy zawsze ostatni, czasami tylko łykając tych, którzy opadali z sił na trasie.
2 pierwsze pętle zajęło mi rozgrzanie nóg na tyle, żeby przestać czuć kolana, zrozumieć trasę i wprowadzić się w rytm. Zrozumieliśmy też, gdzie jest punkt krytyczny: gdy po pierwszych 3 kilometrach wybiega się na pole, z którego widać resztę biegnącej pod górę trasy i do każdego dociera świadomość, jak dużo musi pokonać, aby dotrzeć do mety.
Po 3 pętli zjedliśmy szybko pizzę i ruszyliśmy z nową energią. Trochę ciążyła na żołądku, ale porady doświadczonych ultrasów były jasne: jak nie zjesz to cię odetnie w najgorszym możliwym momencie. W ogóle dużo się nauczyliśmy – wiecie co jest sekretem długodystansowców? Wygazowana kola i piwo 0%.
4, 5 i 6 pętla dla mnie nie istniały. To był trans. Po prostu biegliśmy, wracając do bazy na kilka minut przed kolejnym startem. Szybka przekąska, napój i focia na starcie. Bez siadania, żeby mięśnie nie ostygły. Czułem się dobrze, nawet za dobrze. Jedyne co mnie niepokoiło, to robi mi się ciasno w skarpetkach. Wolałem nie sprawdzać dlaczego.
Mati odpadł po 7 pętli. Nie widziałem do tej pory jeszcze nikogo, to był tak jak on potrafił czystą siłą woli zmusić swoje niedziałające mięśnie do ruchu. Uruchomił swojego wewnętrznego Gogginsa na pełnej. Brawo braciszku, jesteś wielki!
Ja tymczasem z każdą kolejną pętlą miałem coraz mniej czasu na odpoczynek: 8 minut, 7 minut, 6 minut… Wystarczało na tyle, aby napić się izotonika, wody, coli, zjeść kawałek banana i pomarańczy. Miałem tak ściśnięty przełyk, że nie przechodziło mi przez gardło nic stałego.
Ostatnią minutę przed startem spędzałem leżąc na trawie, a Paulina masowała mi stopy i palce, które trzęsły się niekontrolowanie. Obok mnie leżał drugi zawodnik, którego łydki samoczynnie drgały tak, jakby miał pełzające robaki pod skórą. Ja ponoć tak miałem na udach, ale tego nie czułem.
Zadzwonił dzwonek, co oznaczało start kolejnej pętli. Dawałem sobie cztery mocne chlastacze w twarz i ruszałem na jeszcze jedną pętle.
Na mecie po 7 pętli nasze rozmowy zaczynały się od pytania Pauliny czy już rzygałem. Za każdym razem odpowiadałem jej, że jeszcze nie, bo nie mam czym. Mimo tego, że co pętle wypijałem pół litra różnych napojów, to czułem jakbym nie miał nic w sobie.
9 pętla pokazała mi coś nowego. Do tego momentu byłem bardzo skupiony na moim ciele i reagowałem natychmiastowo na problemy z energią, płucami, stopami czy kolanami. Ale w połowie 9 pętli jednocześnie zaatakowała mnie kolka i skurcze łydek. Przestraszyłem się tego bardzo, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem się zatrzymać. Zaczynał się zachód słońca, ale udało mi się wrócić na start przed nocą.
10 pętla. Po raz pierwszy po zmroku i z czołówką. Niestety okazało się, że moja lampka słabo świeciła, więc biegłem prawie po ciemku. Czułem, że moje odciski na obydwu stopach można już traktować jak szóste palce. Na odcinku górskim potykałem się ciągle o kamienie, ale starałem się biec szybko, żeby zmieścić się w godzinnym limicie pętli. Uderzyłem się jednak tak, że pęcherz pękł i rozlał się po skarpetce i bucie. Kilometr przekuśtykałem zanim ból zaczął być znośny i mogłem nagdonić tempo.
Wtedy jednak zdecydowałem, że to będzie mój finał. 10 godzin biegania czyli 67 kilometrów dystansu to o 35 więcej niż moja życiówka do tej pory. Wystarczy jak na debiutanta.
Na mecie Paulina na mnie spojrzała i powiedziała, że wyglądam lepiej niż po całym dniu confcalli w pracy, więc jeszcze dałbym radę ze dwie pętle zrobić. Możliwe, ale to sprawdzimy za rok :)
To jeszcze nie sufit
Po zejściu z trasy usiadłem na rozkładanym fotelu i po chwili zacząłem się trząść z zimna. Tak dużego deficytu kalorycznego jeszcze nigdy nie miałem (zegarek mi powiedział, że spaliłem 7 tysięcy kcal). Zdejmowanie butów było związane z piekielnymi falami skurczy i każdy ruch nogami wiązał się z ryzykiem upadku.
Wślizgnąłem się do śpirowa i poszedłem spać. 6 godzin później obudziłem się i zobaczyłem, jak z całej grupy 80 startujących dwunastka kocurów ciągle biegnie. Skąd oni mają na to siłę? A skąd ja miałem, żeby zrobić to co teraz? Sam nie wiem.
Natomiast jedna rzecz jest już od dzisiaj pewna: zostałem ultramaratonistą.
Przed Wami moje dziesiąte podsumowanie roku. Czas leci, co nie? Dla chętnych pozostałe edycje: 2022, 2021, 2020, 2019, 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013, a całą resztę zapraszam na skrót z mojego życia w 2023.
Piszę ten tekst nie (jak zazwyczaj) w jednej z warszawskich kawiarni, a z Teneryfy, gdzie zdecydowaliśmy się całą rodziną zimować. Fantazjowaliśmy o tym od lat i wreszcie to zrobiliśmy! To też piękne ukoronowanie tego dziwnego roku. Ale od początku:
Ruch to rozwiązanie
W tym roku do mojej aktywności fizycznej, głównie związanej z podnoszeniem ciężarów, dodałem więcej ruchu.
Kupiłem najtańszą opaskę śledzącą aktywność, wystawiłem rower z garażu i zacząłem wozić córkę do przedszkola w doczepionym z tyłu foteliku. Wracałem coraz większymi pętlami, wydłużając trasę o kolejne kilometry na tyle, na ile praca pozwoliła. Zmusiłem się też wreszcie do odświeżenia w serwisie mojej niezawodnej półkolażówki (teraz to się nazywa gravel), na której w czasach studiów przebiłem się przez słowackie Tatry i dojechałem do Krakowa. Ku przerażeniu mojej żony zacząłem stosować się do zasad Velominati i nie było odwrotu – musiał kupić lajkrowe spodenki z pieluchą i przeobrazić się w mamila.
Przypomniałem sobie na nowo dlaczego lubię rower i ile endorfin mi daje jazda na nim. Zacząłem regularnie jeździć w soboty rano, zwiększając dystans, aż wreszcie wspólnie ze znajomi robiliśmy pętle Wawa – Zegrze – Wawa i Wawa – Góra Kalwaria – Wawa, po 80km na sesję.
Niemniej, gdzieś w głębi mnie siedziało poczucie, że rower to za mało i za łatwo. Tkwię w tym sporcie, bo nie chce zaatakować mojego prawdziwego wroga – biegania.
Moja relacja z bieganiem była zimna. Co rok (poza pandemią) startowałem w Biegnij Warszawo, ale to była bardziej tradycja niż przyjemność. Bieganie było dla mnie nudną męczarnią, która wydawała się bezcelowa. Zakładałem słuchawki, odpalałem podcast albo audiobooka i przebiegałem kilka kilometrów, żeby mieć to już za sobą.
Tak było od moich biegowych początków, zanim jeszcze zacząłem studia i za każdym razem, gdy ponownie zaczynałem. Teraz, miałem inne podejście. Po pierwsze zauważyłem, że bieganie mnie uspokaja i wycisza. Po drugie, zdjąłem słuchawki i zacząłem obserwować moje otoczenie, zamiast się od niego odcinać. Po trzecie, nie czekałem na koniec, nie pośpieszałem, nie walczyłem z sobą. Po prostu biegłem przed siebie i chłonąłem. Pierwsze razy były trudne i „nie dla mnie”. Ale założyłem się z moim bratem, że przez tydzień codziennie będziemy biegać choć trochę. coś we mnie pękło. Odkryłem lepsze bieganie – w mojej głowie, a nie nogach. Dużą zasługę miała w tym książka „Born to Run”, o której później.
Przełom przyszedł, kiedy zrozumiałem, że większość mojego życia prywatnego i zawodowego jest „teoretyczna” – to odbijanie w głowie myśli, snucie planów, przewidywania, decyzje, strategie… Bieganie siłą rzeczy mnie gruntowało, bo wymagało praktycznego bycia tu i teraz, a nie myślenia, co będzie za godzinę czy za miesiąc.
Podczas biegania zacząłem zauważać, jak działa moje ciało i mózg. Pierwszy kilometr to jego walka z nową sytuacją. Mała zadyszka i próba powrotu do wygodnego spoczynku. Po 2, 3 kilometrach zaczyna się przyzwyczajenie i bariery w głowie mijają, oddech się uspokaja i robi się łatwiej. Po około 10 kilometrach rozpoczyna się magia – „zlewam się” z rytmem i ruchem i nie wiem w jaki sposób, ale budzę się po kilku następnych kilometrach z poczuciem, że nie wiem kiedy mi one minęły.
Około 20 kilometra zaczynam czuć poszczególne części ciała – skończyły się łatwo dostępne zasoby energetyczne i ciało zaczyna sięgać głębiej. Oddech znów się skraca, stopy i kolana zaczynają boleć. Każdy krok wydaje się istotny, a głowa mi mówi, że nic się nie stanie jeśli się zatrzymam, w końcu i tak już dużo przebiegłem. Ale teraz już wiem, skąd ten głos pochodzi i nauczyłem się od niego oddzielać. To rozpaczliwa biologiczna próba ochrony tych zasobów, które jeszcze zostały. W końcu nie wiadomo, kiedy uda się je odbudować, bo nasze mózgi nie ufają, że kalorie są i będą ciągle łatwo dostępne.
Ta ściana jest najtrudniejsza do przebicia. Na szczęście jest znacznie cieńsza niż głowa nam mówi. Niemniej kolejne 5-10 kilometrów jest obiektywnie trudne, ale nie niemożliwe. A co jest dalej? Jeszcze nie wiem, bo czasu mi wystarczyło na dotarcie do 30 kilometrów. Wiem natomiast, że…
To nie jest sufit
Wraz ze dodaniem treningów kardio zaczęły się też dziać inne rzeczy, których nie czułem przy statycznych treningach siłowych. Zacząłem się ścigać ze sobą szukając momentu, w którym sam przyznam, że już przeginam. Stawiałem sobie coraz bardziej absurdalne i straszne (dla mnie samego) wyzwania, ale za każdym razem po ich przekroczeniu wracałem do domu i mówiłem Paulinie, że to jeszcze nie sufit.
Ciekawiło mnie jak ten limit wygląda. Moim pierwszym celem było spalenie dziennie 500kcal – do tego wystarczyło oddychać i trochę chodzić. Następnie było 1000kcal, co w dniach bez siłowni wymagało już odrobinę wysiłku. Dodanie roweru i biegania spowodowało, że przebijanie 1500 i 2000 kcal dziennie stało się realne. Wiele miałem dni z dwoma jednostkami treningowymi i tygodnie, w których codziennie był choć jeden trening. Teraz mój rekord to 3234kcal w dniu przebiegnięcia 20km przez góry na Teneryfie. Ale to ciągle nie jest sufit!
Natomiast takie spalanie wymaga coraz więcej czasu, którego już po prostu nie miałem, biorąc pod uwagę obowiązki domowe i zawodowe. Wymaksowałem wszystkie dostępne opcje treningowe w trakcie logistyki dom-szkoła-praca. Postanowiłem więc zmienić podejście i zamiast wydłużać aktywność utrudniać i udziwniać ją sobie.
Moje piękne biegowe Asicsy zamieniłem na minimalistyczne Merrelle z praktycznie nieistniejącą amortyzacją (to też zasługą książki „Born to Run”), przez co czułem każdą nierówność na trasie. Na początku było to trudne do zaakceptowania, ale teraz nie wyobrażam sobie innego biegania i bardziej gruntującego (he, he) doświadczenia. Jest w takim bieganiu coś prawdziwego. Do tego dodałem obciążenia: moim ulubionym jest bieganie z 3 letnią córką na plecach i ściganie się jednocześnie 7 letnim synem, który popyla obok na rowerze.
Kolejny eksperyment to bieganie nocą – znacznie wolniejsze i ostrożniejsze, bo z minimalnym oświetleniem z czołówki lub latarki telefonu. Dzięki obecności na Teneryfie, mogłem do tego dołożyć bieganie w górach. Szczególnie na moją wyobraźnię podziałała bliskość słynnego szlaku 0.4.0 od Oceanu po szczyt wulkanu Teide o wysokości prawie 4000 metrów. W grudniu połączyłem jedno z drugim i finalnie obserwowałem wschód słońca z punktu widokowego na tej trasie, po wbiegnięciu 500 metrów różnicy poziomów po ciemku. Cudowne uczucie.
Kolejnym eksperymentem był udział w imprezach biegowych. Pierwszą z nich był Runmageddon, na którą namówił mnie brat, a drugą bieg niepodległości w mojej lokalnej miejscowości. Obydwa były świetnym doświadczenie, bo bieganie w grupie w której wszyscy się ścigają ze sobą, ale jednocześnie się dopingują daje niesamowite poczucie wspólnoty.
Moje eksperymentowanie oparte jest na szukaniu tego limitu możliwości. Zaskakuje mnie to, że mimo coraz trudniejszych wyzwań, ciągle widzę miejsce na więcej i sam fakt przekraczania tych granic daje mi ogromną przyjemność bez kaca moralnego. Tym bardziej jaram się moimi planami na przyszły rok, bo udziwnienia będą jeszcze ciekawsze – sami zobaczycie.
Wybory
Tak się składa, że wyniki wyborów parlamentarnych i prezydenckich pojawiają się zaraz po moich urodzinach. Przez ostatnie 8 lat miałem pod tym względem smutne imprezy, bo świętowałem je w poczuciu bycia obcym we własnym kraju. Ale te urodziny wreszcie były inne.
W przeciągu kilkunastu dni od zmiany rządu zadziało się tyle niespodziewanie pozytywnych wydarzeń, że to aż podejrzane. Mam jakąś iskierkę nadziei, że po latach ześlizgiwania się w moralną i etyczną przepaść odbijemy się i wrócimy do etapu, w którym będzie można wrócić z wewnętrznej emigracji.
Zaczynają się dziać pozytywne rzeczy w polskiej polityce. Nie jestem do tego przyzwyczajony i czasami boję się, że to może być sen, albo jakaś sprytna pułapka. Sądzę, że dużo ludzi z mojego pokolenia jest w podobnej sytuacji i zastanawiają się, czy mogą mieć nadzieję. Czy to rozważne mieć już nadzieję?
Tym bardziej, że za naszą wschodnią granicą nie jest najlepiej. Sytuacja zamienia się w walkę pozycyjną o niezdefiniowanym zwycięzcy. Ukraina się broni, ale wsparcie Zachodu wysycha, a Rosja może jeszcze mnóstwo swoich obywateli poświęcić. Niedługo wybory w USA, w których realnym scenariuszem jest powtórka cyrku Trumpa.
Jak w tej sytuacji funkcjonować? Jakie wybory podejmować, żeby zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo?
Relacje
Ten rok był dla mnie czasem wynurzania się z na powierzchnię z deficytu relacji.
Ostatni raz tak miałem 4 lata temu, gdy nasz syn kończył 3 lata i powoli można było sobie układać życie na nowo po ciężkiej walce z kaprysami i oczekiwaniami małego człowieka. Wtedy jednak zdecydowaliśmy się na drugie dziecko, więc jedyne co nam się udało to zaczerpnąć na chwilę powietrza przed ponownym zanurzeniem.
Teraz nasza córka skończyła 3 lata, znów się wynurzam i mam coraz więcej czasu, aby odetchnąć i rozejrzeć się dookoła. Co zobaczyłem?
Kolejny rok związku pełen był perturbacji i nauki, że nie każdy ma tak jak ja. Ciągle muszę to sobie przypominać, czasami boleśnie. Ale też wiem, że ta inność to jest dokładnie to, czego sam nie mam, a czego potrzebuje. Za każdym razem, gdy robimy z Pauliną testy osobowości to nasze wyniki są lustrzanymi odbiciami. Skrajnie różnie reagujemy na sytuacje społeczne czy nagłe zmiany, co innego wywołuje u nas ekscytacje i stres. Ale łączy nas empatia i ciekawość tej drugiej perspektywy. W tym roku poczułem jak mnie to relacyjnie spaja.
Nasze dzieci są coraz bardziej samodzielne i coraz bardziej widzę w nich prawdziwych ludzi, a nie tylko dzieci. Młodsza córka zaskakuje bardzo konkretnymi preferencjami (zwierzęta: tylko białe konie; kolor: tylko różowy), ze starszym synem już mogę ponerdzić o grach i strategiach przetrwania w Minecrafcie. Mamy już wspólne zainteresowania, wspólne sporty, wspólne doświadczenia. Teraz już tylko czekam, aż zacznie się etap „Ok, boomer”
Wchodziłem w 2023 z poczuciem, że moja siatka społeczna jest nikła, ale to była gruba nieprawda. Potrzebowałem tylko pomocy, aby zrozumieć, że nawet ja jestem istotą społeczną, na swój własny sposób.
Szczególnie to było widać wśród znajomych facetów. Nam ciężej buduje się sensowne relacje społeczne, nie posiadamy tego zmysłu przegadywania swoich problemów i sytuacji życiowych jak większość kobiet. Tym bardziej cieszę się, że mam z kim wyjechać wspólnie na camping, pościgać się na rowerze, przegadać filozofię, poprzerzucać gruz, ponarzekać na partnerki, przypompować na siłce czy wypić macchiato z filigranowej filiżanki. Dzięki chłopaki, że jesteście!
Inwestowanie
Finansowo to był rok to czas odbudowy kapitału po zainwestowaniu w mieszkanie na wynajem kupione w 2022 roku. Mieszkanie szybko znalazło najemcę, który przedłużył wynajem o kolejny rok. Wychodzi na to, że na teraz nasza hipoteza inwestycyjna się sprawdza: w przeciwieństwie do trendu, zainwestowaliśmy w lokum przyjazne rodzinie i zwierzętom, bo sami wiemy jak ciężko jest znaleźć dobre miejsce dla siebie w zalewie warszawskich kawalerek inwestycyjnych.
Ponowne akumulowanie kapitału na giełdowym IKE było i jest żmudnym procesem. Ale na (nie)szczęście giełda dostarczyła dużo zwrotów akcji.
W tym roku skupiłem się na prostym dokupowaniu całego SP500 oraz wzmacnianiu pozycji na CD Projekcie licząc na to, że spółka odbije się po kryzysach wizerunkowych rozpoczętych falstartem Cyberpunka. Wszystko wskazywało na dobre redemption story. Niestety w mojej ocenie to, co zadziało się w świecie realnym nie zostało odzwierciedlone w cenie akcji. Niemniej ja jestem cierpliwy i lubię akumulować.
Finalnie ten rok był pełen górek i dołków giełdowych, ale większość z nich nawet nie zauważyłem, bo coraz rzadziej uzupełniam moje statystyki. Powoli dochodzę do wniosku, że nie ma potrzeby patrzeć na wyniki raz na tydzień – chyba przestawię się na analizę raz na miesiąc.
Stosując metrykę z zeszłego roku: jeśli ktoś dałby mi 10 tysięcy dolarów w połowie 2018 to na koniec 2023 oddałbym mu 15.5 tysięcy dolarów. To daje CAGR (średnioroczna stopa zwrotu) na poziomie 8.17% czyli gorzej o prawie 2% w stosunku do 2022 roku. Niemniej jestem zadowolony bo to ciąglewyżej od mojego założonego minimalnego 6%. Z drugiej strony lepiej bym wyszedł ładując wszystko w SP500, a jeszcze lepiej po prostu nadpłacając kredyt hipoteczny. Co pewnie będzie moim finansowym celem w 2024 roku.
Książki
To nie był dla mnie dobry rok na czytanie i słuchanie książek. Wyparły je bieganie i rower – a wtedy nie chcę niczego słuchać.
Zostają mi więc tylko krótkie okresy samotności, jazda samochodem oraz wspólne czytanie i słuchanie z dziećmi. Niemniej te kilka książek, które przeczytałem lub przesłuchałem dwie zostaną ze mną na dłużej:
„Can’t Hurt Me” Davida Gogginsa. Goggins jest nazywany najtwardszym człowiekiem na ziemi. Czytając go, nie mam wątpliwości, że to prawda. To jak Goggins zrobił ze swojego cierpienia paliwo do rozwoju jest niesamowite, a jego masochizm w dziwny sposób motywujący. To w sumie przez niego zacząłem biegać rano i jeździć w deszczu na rowerze. Jego „im gorzej tym lepiej” było dla mnie dobrą mantrą do powtarzania na 20 i 30 kilometrze biegu, gdy nogi się pode mną uginały. To byłaby moja książka roku gdy nie…
„Born to Run” Christoffera McDougalla. Pamiętam jak widziałem papierowy egzemplarz ze 13 lat temu na domówce u znajomego, który mocno ją zachwalał. Ja byłem sceptyczny: co może być ciekawego w książce o bieganiu? Drugi raz wspomniał o niej mój brat w październiku tego roku i dał mi ją jako prezent. Od pierwszych minut byłem wciągnięty bez reszty w historię relacji autora z Caballo Blanco, plemienia biegaczy Tarahumara i całego panteonu żywych legend. Czego tam nie ma! Czeski 18 krotny rekordzista świata Emil Zatopek, który lubił biegać ze swoją żoną na plecach w śniegu, czy Mensen Ernst, który przebiegł z Paryża do Moskwy w czternaście dni (!), średnio po 200 kilometrów dziennie (!!) w 1832 roku (!!!). Okazuje się, że świat jest pełen niezwykłych biegających ludzi.
To dzięki filozofii biegania wyłożonej przez autora zrozumiałem, że bieganie to nie walka ze sobą, to doświadczenie bycia ze sobą. T przyjemność z poruszania się i obserwacja rzeczywistości, która chrupie pod stopami i wieje w policzki. Książka roku, bez dwóch zdań.
Jedną nową rzeczą, której się o sobie dowiedziałem w tym roku to fakt, że lubię… kryminały, szczególnie w stylu cozy crime. A wszystko zaczęło się od rodzinnego słuchania Joanny Chmielewskiej i jej serii książek dla dzieci „Janeczka i Pawełek”. Jeśli macie okazję to polecam serdecznie dla dzieciaków 7+ i dorosłych.
Finalnie skończyło się na 10 książkach w tym roku – możecie zobaczyć pełną listę jak zwykle na Goodreads.
Podróżowanie
Pod względem podróży ostatnie 12 miesięcy było dla nas odbiciem od covidowo-wojennego dołka w 2022, 2021 i 2022.
Po raz pierwszy wybrałem się na dłuższy wyjazd urlopowy bez mojej najbliższej rodziny. Owszem, zdarzały się delegacje albo wyjazdy bez dzieci, ale to było coś nowego. Na początku było to trochę straszne (jak oni sobie poradzą?), ale całkiem sprawnie moja głowa się przestawiła na czerpanie przyjemności z bycia pojedynczą osobą a nie częścią grupy.
Nasz pierwszy duży wyjazd w roku to była gruba sprawa: najpierw ja pojechałem z bratem i jego ekipą na narty do północnych Włoch, a później przeleciałem samolotem na Sycylię, gdzie doleciała do mnie Paulina z dzieciakami i w grupie rodzin zwiedzaliśmy wyspę najpierw od strony Katanii a później Trapani. Tam też spędziliśmy święta wielkanocne.
Gdy już zrobiło się w Polsce cieplej to otworzyliśmy sezon kamperowy majówkową wizytą w Słowackim Raju. Miesiąc później zobaczyliśmy wreszcie Góry Izerskie i spróbowaliśmy słynnych gofrów w Chatce Górzystów. We wrześniu łącząc kwestie zawodowe i wycieczkowe przejechaliśmy przez Kraków i zahaczyliśmy o Wieliczkę, a później Katowicki Spodek podczas mistrzostw szachowych szkół podstawowych.
Co więcej to też rok, w którym nasze dzieci były po raz pierwszy na dłuższych wakacjach bez nas, co też dało nam przestrzeń na dorosłe eksplorowanie. Wybraliśmy się więc w szaloną podróż do Łodzi – nagle i bez żadnego planu. Krejzi!
Miałem też po raz pierwszy okazję zrobić wyjazd tylko ja i syn wraz ze znajomymi tatami. Pojechaliśmy wszyscy do fantastycznego campingu niedaleko Warszawy i mieliśmy prawdziwie męski wypad. Czas jeden na jeden z własnym dzieckiem (jak się ma dwójkę) to rzadkość, dopiero wtedy się go w pełni docenia.
Ucieczka z krainy badyli
Od lat wraz z Pauliną wyrywamy sobie włosy z głowy, że musimy spędzać zimę w Polsce. Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo lubię prawdziwą zimę, pełną zasp śnieżnych skrzących się w słońcu. Ale takich dni ze śniegiem jest coraz mniej, nie mówiąc już o świetle. Żelazna kurtyna chmur w połączeniu ze zmianą stref czasowych dobijał nas energetycznie i emocjonalnie. Zresztą, jak mogło być inaczej, skoro rano budziliśmy się w ciemnicy, szliśmy do przedszkól, szkół i prac, aby tam spędzić zachmurzony dzień i wyjść z instytucji po zachodzie. A to co było za oknem to zanieczyszczone powietrze i wszechobecne bezlistne badyle i pośniegowe błoto. Czułem się jak w klatce.
Więc, gdy wreszcie okoliczności roboczo-edukacyjno-logistyczne ułożyły się po naszej myśli, to uciekliśmy z krainy badyli w cieplejsze miejsce. A poniżej nasza epicka historia, dla potomności.
Najpierw trochę kontekstu. Nigdy nie chciałem mieć samochodu, wydawał mi się niepotrzebną stratą pieniędzy, nie czerpałem też szczególnej przyjemności z jazdy. Niestety posiadanie dzieci zmusiło nas do tego wydatku. Postawiliśmy sobie jednak warunek, że to musi być wyjątkowy samochód, który będzie pełnił też dodatkową rolę jako mały camper. Po naszej podróży po Islandii w 2019 roku wiedzieliśmy, że to możliwe, bo tam jeździliśmy zmodyfikowanym dostawczakiem Citroen Berlingo z drewnianym stelażem, materacem i kuchenką z tyłu.
Stwierdziliśmy, że podobny myk możemy zrobić też w Polsce. W 2021 znaleźliśmy sobie przedłużone Berlingo z ogrzewaniem postojowym, kupiliśmy na Allegro wkład camperowy Vacamod z wysuwaną kuchenką gazową i rozkładanym łóżkiem i staliśmy się oficjalnie kamperowcami. Berlingo sprawdza nam się doskonale, bo można nim wjechać i do miasta i na przełęcz górską i nikt nawet nie wie, że da się w nim całkiem wygodnie spać. A na czas poza sezonem wkład kamperowy wystawiamy do garażu i mamy dużo przestrzeni na graty. Oczywiście nie ma wszystkich wygód dużego campera, ale oferuje nam wystarczająco dużo.
Tak dużo, że stwierdziliśmy, że to właśnie nim uciekniemy z krainy badyli. Jako miejsce docelowe wybraliśmy Teneryfę, wyspę wiecznej wiosny. 3500 kilometrową podróż z Warszawy do Huelvy zrobiliśmy w 8 dni przejeżdżając przez Czechy, Austrię, Włochy, Francję, Monako (nawet nie zauważyliśmy :) i Hiszpanię. Następnie w Huelvie wsiedliśmy na prom i po 31 godzinnym rejsie wreszcie dotarliśmy na Teneryfę.
Po drodze trochę zwiedzaliśmy, głównie po mniej zatłoczonych miasteczkach i trzymając się z dala większych skupisk. Skusiła nas jedynie Genua i już mam nauczkę do końca życia – nigdy więcej do tego miasta nie wjadę.
Nasze dzieci są już od lat trenowane w takich podróżach i spaniu na dziko w samochodzie w nigdziebądziu, więc nie robiło to na nich większego wrażenia. Czasami mam wrażenie, że są większymi hardkorami od nas.
Najgorszy czas całej podróży to był jednak prom na wyspę. Zarządzanie energią dwójki dzieci przez dwa dni i noc to piekielnie trudne zadanie, szczególnie gdy na promie przestrzeń do zabawy z dziećmi jest mniejsza niż dla psów (upadek cywilizacji europejskiej, jak nic)
Życie na Teneryfie
Osiedlenie się na Teneryfie oznaczało oczywiście poukładanie sobie życia na nowo. Na szczęście mieliśmy sprzyjające warunki: ja w większości pracuję zdalnie, Paulina jest między projektami, Staś uczęszcza do szkoły pozasystemowej, gdzie nauka zdalna nie jest problematyczna, a Hania jeszcze w przedszkolu. Oczywiście rzeczywistość szybko nam zweryfikowała plany, bo ciężko wymagać od dwójki energicznych dzieci, żeby trzymała się zasad i respektowały godziny pracy, ale generalnie poszło lepiej niż się spodziewałem.
Poza tym widzieliśmy jak dużo edukacji udaje nam się przemycić przy okazji podróży – nauka hiszpańskiego w sklepie, geografii podczas wycieczek, matematyki przy przeliczaniu złotówek na euro.
Dzięki temu, że tutaj zachód słońca jest po 18:00, a wieczory ciepłe to prawie każde popołudnie spędzaliśmy na wypadach po lokalnych górach i plażach, czasami korzystając z fal i ciepłej wody oceanu. Teneryfa pełna jest atrakcji do zwiedzania, więc nie ma czasu na nudę.
Mieszkamy w małej, 6 tysięcznej miejscowości na wysokości 500 metrów npm. Jest tutaj fryzjer, kilka sklepów spożywczych i pewnie z 5 barów przy głównej ulicy. Wszyscy siedzą na powietrzu, przejeżdzające samochody trąbią witając tubylców pijących piwo lub kawę. W sobotę rano do najbliższego baru schodzimy na churrosy i gorącą czekoladę, a dzieci lecą na malutki plac zabaw obok kościoła.
Jest tutaj pięknie, choć czasami ta prowincjonalność daje nam w kość. Do większego miasta trzeba jechać pół godziny przez górskie serpentyny. Następną godzinę do stolicy, gdzie jest centrum handlowe, kino, kawiarnie, parki i inne udogodnienia, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Nie ma też co tutaj liczyć na ładną architekturę i design, międzynarodową kuchnię na poziomie czy działający szybko ecommerce. Znajomi ekspaci już się z tym pogodzili sugerując nam, żebyśmy o tym miejscu myśleli jak o cieplejszej Polsce 15 lat temu.
Mi to jednak nie przeszkadza. Codzienne słońce oraz wspaniałe okoliczności przyrody pozwoliły mi odżyć. Wyjazd tutaj to była najlepsza decyzja w tym roku, mimo tego, że bardzo się jej bałem. Wracamy na koniec stycznia, ale już teraz myślę co zrobić, aby takie zimowanie powtórzyć.
Zobaczymy, pożyjemy
Spisuję w swoim notatniku najlepsze powiedzonka moich dzieci odkąd potrafią mówić. Podczas naszej podróży, gdy zastanawialiśmy się nad trasą, nasza młodsza córka Hania powiedziała „No cóż – zobaczymy, pożyjemy”. I faktycznie coś w tym jest.
Ten rok przypomniał mi jak ważne jest zmienianie środowiska, wychodzenia z kieratu powtarzalnych czynności i nieodróżnialnych dni. Mój mózg potrafi się w nich dobrze umościć i znaleźć argumenty, aby nic nie zmieniać – szczególnie, że dwa ostatnie lata nie obfitowały w bezpieczną przewidywalność. Pisząc jednak te słowa 4000 kilometrów od domu zdaje sobie sprawę jak dużo moich strachów jest wyolbrzymiona, nawet jeśli się wydarzy. I wiem, że to wyolbrzymienie to kolejna próba zabetonowania się i zatrzymania w miejscu, gdzie wszystko jest pod kontrolą. Bardzo bym chciał, żeby to było możliwe, ale wiem, że nie ma na to szans. Czas wszystko weryfikuje. To co młode stanie się stare, to co piękne – zwiędnie. Więc może lepiej odpuścić walkę z entropią?