Bieg Rzeźnika 2025

Zrobiłem już w życiu kilka mocnych wydarzeń sportowych (jak Triathlon w Serocku, Runmagedon Hardkor w Myślenicach, Maraton Warszawski, czy 100km w Backyard Ultra w Radomsku), ale nic do tej pory mnie tak nie przetyrało jak start w Biegu Rzeźnika. To był największy wysiłek fizyczny w moim dotychczasowym życiu i całkowita dezintegracja ciała i głowy.

Wszystko zaczęło się w maju 2024, gdy wśród uczestników Backyarda w Bielawie zobaczyłem ludzi z przypinkami i koszulkami z charakterystycznymi dzikami i napisem „Bieg Rzeźnika”. Już gdzieś kiedyś słyszałem tę nazwę, ale nie do końca kojarzyłem o co chodzi. Niemniej wiedziałem, że jeśli ktoś zrobił Rzeźnika to należy mu się jakaś forma respektu na dzielni. Więc ja też chciałem mieć taką koszulkę.

Zacząłem czytać z czym to się je i oczy mi się rozszerzały z każdą nową informacją. Bieg ma 84km i ponad 4400m różnicy poziomów w górę (ciężko mi było to sobie wyobrazić). Zaczął się od zakładu dwóch kumpli ze znajomymi, że uda im się ten dystans pokonać w 12 godzin, co wydawało się niedorzeczne. Ale 6 z 10 zawodników sie to udało! I tak, od 21 lat (!!!) co rok odbywa się nowa edycja. No i zgodnie jest nazywany jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Polsce. Na tyle trudny, że trzeba go pokonywać parami.

Byłem wtedy świeżo po przebiegnięciu swojego pierwszego Backyarda i czułem potrzebę poszukania czegoś większego. Więc na początku sierpnia 2024 przekonałem mojego brata Mateusza i zapisaliśmy się edycję 2025. Choć racjonalnie wiedziałem co ten bieg oznacza, obejrzałem filmiki i poczytałem wspomnienia byłych uczestników, to jednak to, co przeżyłem przekroczyło moje oczekiwania.

Pod koniec 2024 roku udało mi się z bratem znaleźć poleconego trenera (piątka Łukasz Baranow!), który zaczął nam układać plan ataku na Rzeźnika. Niestety mój brat ze względów osobistych musiał odpuścić bieg, ale ja trenowałem twardo na tyle na ile dało mi na to szanse płaskie Mazowsze. Tuż przed biegiem też dołączył do mojej pary Romek Grygierek (o którym będzie więcej poniżej).

Start: Komańcza -> Żebrak (17km)

Budzik nastawiony na 0:45 na sprawdzenie sprzętu i prowiantu, obsmarowanie całego ciała sudocremem, kremem na opalanie, sprejem na kleszcze i ostatnia toaleta. O 1:45 wsiadamy do autobusów i odjeżdżamy z Cisnej do Komańczy, skąd zaczyna się bieg.

Ja i mój rzeźniczy partner – Romek

Początek jest prosty: szeroka asfaltowo-szutrowa droga, która dopiero po kilku kilometrach zamienia się w wąską ścieżkę między drzewami. Jest ciemno, ale biegniemy zwartą grupą, wiec czołówki oświetlają dobrze trasę odsłaniając kamyki, błoto i korzenie.

Mijamy Jeziora Duszatyńskie i zaczynają się pierwsze mocniejsze (15% +) podbiegi, na których po raz pierwszy mogłem wypróbować kijki biegowe. Jestem w pełni energii i atakuje górki z dużym entuzjazmem plotkując sobie z Romkiem o życiu i branży technologicznej z czasów pierwszych sieci reklam online (tacy starzy jesteśmy!). Powoli wstaje słońce, ludzie wyłączają czołówki i zdejmują kurtki. Pogoda zapowiada się piękna.

Trzymam się planu żywieniowego: co 40 minut żel i tabs z solą i systematyczne nawadnianie z dwóch półlitrowych flasków. Z żywieniem i nawodnieniem jest tak, że człowiek orientuje się, że siadła mu bateria gdy jest już za późno – trafia na ściane i nie może z siebie wydobyć nic więcej i żałuje, że półgodziny wcześniej nie zjadł zgodnie z planem. Mój plan natomiast zakładał, że za około 10 kilometrów, na przełęczy Żebrak, uzupełnie wodę więc nie muszę się nią martwić teraz.

Po 17 kilometrach i pierwszych 500 metrach różnicy poziomów wbiegamy na przełęcz Żebrak i szukam stacji regeneracyjnej. Jedyne co widze to mała budka z czyjąć butelką Coli w środku. Żadnej wody, jedzenia, ani nic takiego. To mi mocno wjechało na psychikę, bo potrzebowałem chociaż symbolicznej przerwy.

Dopiero po biegu dowiedziałem się, że nie można było tam dojechać ze względu na zerwany most po drodze a i tak miała to być jedynie stacja pomiaru czasu, bez innego supportu. Nauczka na przyszłość.

Intro do mordęgi: Żebrak -> Cisna (32km)

Sprawdziłem zapasy: z żelami jest dobrze, ale zostało mi jakieś 200ml wody na kolejne 16 kilometrów – bardzo mało biorąc pod uwagę, że słońce coraz wyżej i zaczyna się ciepło. Ale ja dygoce w środku. Biegnę jeszcze w rękawiczkach i zapiętej kurtce. Mokra od potu koszulka nie ma jak wyschnąć więc mi zimno, ale ja nie otwieram kurtki bo mi zimno. Zaklęte koło.

Dobiliśmy się na Wołosań, ale niewiele z tego pamiętam – jedynie ciągłe zbiegi i podbiegi w lesie, które na mapce wyglądają jak malutkie piksele. Jestem już po kilku żelach i czuje, że żołądek mi się buntuje. Przestraszyłem się, bo jeśli to się utrzyma i zacznę wymiotować, to nie ma szans na skończenie biegu. Na szczęście sytuacja była chwilowa.

Na koniec odcinka był baaardzo długi zbieg, wypadający z lasu wprost na asfaltową drogę prowadzącą do centralneogo punktu Rzeźnika na Orliku w Cisnej. To tutaj będzie za kilkanaście godzin meta, ale teraz wiemy, że udało nam się zakończyć pierwszy etap pomiarowy.

Wpadamy na Expo zgodnie z planowanym czasem, ale sztuką będzie się go trzymać przez pozostałe 50 kilometrów biegu.

Przepak

Pierwsza dzida: Cisna -> Smerek (48km)

Po szybkim uzupełnieniu wody (wreszcie!) zgarniam kilka suszonych owoców i zaczynamy przepak. Romek odebrał nasz wspólny worek, zmieniam koszulkę, czapkę, buffki i spodenki na świeże i suche i wreszcie przestaję dygotać z zimna. Kurtka trafia do plecaka, pakuję na wszelki wypadek także zapasowe skarpetki i dodatkowy flask, aby mieć w sumie 1.5l hydracji ze sobą.

Chwila na słońcu i ruszamy na nasz pierwszy prawdziwy wspin: Rożki. Dosłownie kilka minut po rozpoczęciu okazuje się, że zmyliły nas strzałki kierujące na inny bieg i wchodzimy złym podejściem. Musieliśmy cofnąć się około kilometra tracąc przez to kilkanaście minut. Na szczęście chwilę później byliśmy już na odpowiedniej trasie i rozpoczęło się żmudne, 3 kilometrowe podejście na szczyt.

Tak (i gorzej) było przez 3 kilometry

Zrozumiałem w praktyce dlaczego kijki są takie przydatne – nie tylko zwiększają liczbę punktów podparcia rozkładając ciężar ciała, ale także pozwalaja nie spaść z tak pochylonego terenu. Moje łydki zaczęły rozpalać się ogniem, a kręgosłup prosił o przerwę. Miałem krótki oddech mimo tego, że zegarek nie wskazywał na wysokie tętno.

Wtedy dotarło do mnie na co ja w ogóle się porwałem. Tak, rozumiałem teoretycznie, że to bieg górski, że ma mnóstwo przewyższeń i z konkretnego powodu nazywa się Rzeźnik, ale… po co mi to było?! A to dopiero pierwszy z kilku takich podejść.

No, ale tam gdzie jest podejście musi być też zbieg. Minęliśmy Okrąglik a później Fereczatą i ruszyliśmy w dół do Smerka, gdzie, jak wszyscy mówią, jest najlepszy punkt regenaracyjny jaki widzieli.

Absurd: Smerek -> Roztoki (70km)

I faktycznie – czego tu nie było! Trzy rodzaje zup, chleb ze smalcem, ciasta, żelki, nawet nalewki! Większość z tych rzeczy była dla mnie za ciężka, ale pokusiłem się o zupę pomidorową z dokładką, pomarańcze, kawałek ciasta i trochę coca-coli.

Od około dwudziestu kilometrów uciskały mnie skarpetki i choć odsuwałem to od siebie, to musiałem wreszcie coś z tym zrobić. Usiadłem na leżaku, zdjąłem buty i powoli usuwałem skarpetki. Oszczędzę Wam zdjęć, ale wyglądało to tak, jakby obydwu moim stopom wyrosły szóste palce. Nauczony doświadczeniem nie przebijałem pęcherzy (wtedy wyeksponowana skóra boli najbardziej) tylko ostrożnie nasmarowałem stopy grubą warstwą sudocremu i założyłem nowe skarpetki.

Dopiero co minęliśmy połowę dystansu, zrobienie pozostałych 40km z takim stopami to nawet jak na mnie będzie surowy wymiar kary – a to będzie najdłuższy, bo aż 22 kilometrowy etap biegu. Ale zacisnąłem zęby i ruszyliśmy z Romkiem na kolejny odcinek.

Po wybiegnięciu z punktu trafiliśmy na tzw. „drogę na Wietnam”. W sumie to nikt nie wie czemu się tak nazywa, ale patrząc jakie leje są na nawierzchi to odpowiedź nasuwa się sama. Po chwili truchtania poczułem, że jednak przesadziłem z żarciem. Trawienie tego wszystkiego zaczęło spowalniać moje ruchy i usypiać. Za to Romek był w cudownym nastroju (co za kocur!), możliwe jednak, że z powodu tych nalewek.

Po drodze dołączył do nas samotny 20 letni student z Poznania, który chciał Rzeźnika zrobić ze swoim tatą, ale niestety ten dopiero co miał kontuzję, więc syn idzie sam. Zresztą sytuacja się odwróciła, bo rok wcześniej to właśnie młody miał kontuzję w podobnym miejscu, a tata dokończył samotnie.

Romek, widząc, że ciężko mi biec, wymyślił, że będziemy biegli 50 kroków, a później 20 maszerowali i tak po kilku seriach doszliśmy do ścieżki w lesie prowadzącej prosto w górę. Romek się uśmiechnął i powiedział, że dobra wiadomość jest taka, że na tym podejściu już nie musimy biec i więc odpocząć idąc. A ja patrząc przed siebie i w górę myślałem, że zwariował.

Widziałem ścieżkę, która wyglądała jakby szła nieskończenie długo w górę – to podejście na Paprotną. To były 4 kilometry jednostajnego wspinu o nachyleniu 20-35% stopni, podczas którego nie dało się robić nic innego poza gapieniem się w ziemię, liczenia kroków i bolących części ciała. Całe te podejście zlało mi się w jeden obraz wyrytej w ziemi ścieżki pełnej zdradliwych korzeni i ruchomych kamieni. I jedna myśl kołatała mi się w głowie: na ch%$@ mi to?!

To było absurdalne doświadczenie. Później, rozmawiając na campingu z finiszerami ze wcześniejszych lat i mówili to samo: wejście na Paprotną pamięta się do końca życia, a niektórym jeszcze się śni po nocach.

Zaczęły mi się mylić momenty brania żeli i tabletek (czy to było 30 czy 10 minut temu?). Jeśli wezmę za szybko to spalę mój zapas i nie zostanie mi nic na końcówkę, ale jeśli wezmę za późno to mnie odetnie energetycznie. Do tego skończył mi się pierwszy flask wody, a przed nami jeszcze minimum 12 kilometrów.

Przystanąłem na chwilę, aby zobaczyć, ile już za mną, ale zegarek był nieubłagany – nie byłem nawet w połowie drogi na szczyt. Zagryzłem zęby i ślamazarnie krok za krokiem szedłem w górę. Na tym jednym podejściu miałem ze 3 kryzysy egzystencjalne – ból poszczególnych części ciała zniknął, ale pojawiło się coś innego, takie ogólne zmęczenie i spadek energii. Wtedy odpaliłem kolejny trik: spuściłem na moje stopy i wybijałem nimi rytm do przodu. Kroczek po kroczku. Nie ważne ile jest do przejścia, ważne że idę.

Widoki z Paprotnej

Gdy wreszcie weszliśmy na sam szczyt Romek miał dla mnie dobrą i złą wiadomość: dobra jest taka, że to już najwyższy szczyt biegu, zła, że jeszcze DWA równe trudne podejścia przed nami. Ale żebym się tym za bardzo nie przejmował to powiedział, że jeśli chcemy się zmieścić w limicie, to nie ma teraz czasu na te rozkminy i trzeba przyśpieszyć.

PO CO JA SOBIE TO ROBIĘ? NA CH*&^ MI TO BYŁO?!

Po wejściu na Paprotną zobaczyłem trochę horyzontu i nastrój mi się poprawił: wreszcie zobaczyłem jak dużo już dzisiaj za nami. „Teraz już tylko z górki” – tak się oszukiwałem. Przed nami kilka kilometrów biegania szczytami patrząc na Bieszczady po sam horyzont. To był mój ulubiony kawałek, tak lubię biegać i nawet zmęczenie mi tutaj nie przeszkadzało.

Po prawej Słowacja

Zmieniłem tarcze zegarka tak, aby mi pokazywała ile do końca Rzeźnika: jeszcze niecałe 30 kilometrów i 4 godziny do limitu czasu. Byłem względnie spokojny, że zdążymy, ale widziałem, że Romek nerwowo liczy. On coś wiedział, ale bałem się pytać co.

Po 50 kilometrach biegania mój mózg przyzwyczaił się do zmęczonego człowieka, ale pojawiło się coś nowego: przetarcia skóry. Choć biegałem w wielokrotnie przetestowanych ubraniach to jednak po takim dystansie byle szew czy nitka potafi podrażnić skórę jeśli ociera się o ciało kilka tysięcy razy.

Raz po raz wbiegaliśmy w las a później na otwarte zbocza. Wszystkie one wydawały mi się takie same i zaczynałem mieć poczucie, że wariuję. Pytałem nawet Romka czy my nie biegamy w kółko?

Po drodzę minęliśmy skulonego w krzakach zawodnika, któremu organizm nie wytrzymał. Jego partner przykrył go folią NRC, na wszelki wypadek wziął też drugą od nas. Na szczęście GOPR już wiedział i wysłali pomoc. Liczyliśmy tylko na to, że to nie był ten studenciak z Poznania, szkoda by było. Po biegu podliczyłem, że 36 par na 253 startujących zostało wyeliminowanych przez kontuzje lub zejście z trasy (ponad 14%).

Po kilku mniejszych górkach i dołkach docieramy znów do Okrąglika. Zamknęliśmy wielką pętlę, co oznacza, że przed nami zbieg do Roztoki i punkt regeneracyjny (wreszcie!).

Wyliczanki: Roztoki -> Liszna (79km)

Punkt w Roztokach był malutki, ale mieli wszystko czego potrzebowałem. Uzupełniłem flaski, zgarnąłem kilka kwaśnych żelków i bananów. Chciałem się napić wody na zapas, ale miałem tak wysuszone gardło, że nie prawie nic przełknąć.

Romek mnie mocno pośpieszał mówiąc, że teraz to już absolutnie nie ma siadania, bo nie będę miał siły wstać. W tym momencie to już nie miałem nawet ochoty dyskutować i robiłem co mi mówił.

Ruszyliśmy chodem, który zamienił się w powolny bieg. Warun był sprzyjający – asfalcik, delikatnie pochylony teren, spokojny wiaterek. Przebiegamy kawałek przez malutką miejscowość oraz strumyk i przed nami pojawiła się kolejna dzida: podbieg pod Rosochą – prawie 400 metrów różny poziomów na dystansie 2km. Aby odwrócić uwagę zaczęliśmy wyliczać sobie po kolei jaki górki mamy już za sobą. Po niespełna 14 godzinach ciągłego wysiłku, a wcześniej 2 godzinach spania autentycznie zapominałem co działo się minuty wcześniej.

Dawałem sobie przyzwolenie na stawanie tylko po to, aby wrzucić kolejny żel i sól. Czując coraz większe zmęczenie postaniłem zwiększyć dwukrotnie dawkę tabsów z solą, bo najgorsze co mogłoby mi się teraz przytrafić to skurcz na końcówce biegu.

Rosocha weszła sprawnie, chwilę później także padła pod naszymi stopami Hyrlata. A to oznacza, że teraz przedostatni hardkorowy zbieg do Lisznej, a potem ostatnie nemesis.

No stromo: Liszna -> Cisna (87km)

Wpadliśmy do punktu w Lisznej mając godzinę i 45 minut zapasu do limitu czasowego. Uważałem, że to porządny czas biorąc pod uwagę, że do końca całego dystansu mamy raptem 5 kilometrów, czyli tyle co nic. Oh, jak bardzo się myliłem.

Uzupełniłem jednego flaska i złapałem w rękę kilka kawałków arbuza. Większość mi jednak wypadła, bo od jakiegoś czasu traciłem czucie w palcach u rąk .

Przekroczyliśmy w biegu strumyk i ruszyliśmy na ostatnią dzidę czyli ponowne forsowanie Rożków, ale inną trasą. Szło nam sprawnie, ale w pewnym momencie zobaczyliśmy wracających z góry biegaczy. Czy to możliwe, że znowu się pomyliliśmy?! Słyszałem dziewczyny z pary obok, które zaklinały rzeczywistość mówiąc, że Rożki to zawsze była k%#@ je@#% i ona tak z nami pogrywa.

Ale niestety, okazało się, że wchodzimy na inną górę niż powinniśmy. Straciliśmy kilkanaście minut, ale spojrzałem na zegarek – była 19:00, więc mieliśmy jeszcze równo godzinę, aby wrócić na trasę, wejść na Rożki i z nich zbiec z metę. Była jeszcze szansa!

Pierwsze poranne wejście na Rożki to było pierwsza weryfikacja mojej kondycji. Ta góra mnie wyjaśniła i pokazała miejsce w szeregu. Teraz muszę na nią wejść jeszcze raz, na wyczerpanych bateriach, ale za to z konkretną determinacją. Zostało nam tylko 4 kilometry do końca! Z tego 1 kilometr w góre, a później 3 kilometry zbiegu. To się ciągle może udać!

Minąłem po drodze kilkanaście osób dzielących się na dwie grupy: jedni mówili, że to niemożliwe, aby się jeszcze wyrobić; drudzy, że się zastanowią jak już będą na szczycie Rożków. Ja nie miałem już miejsca w głowie na te rozkminy, cel był jeden.

Weszliśmy na szczyt mając na zegarkach 35 minut do limitu. Romek rzucił się do biegu w dół krzycząc że teraz ciśniemy na maksa! Nie dałem sobie nawet chwili na złapanie oddechu i poleciałem za nim wymijając kolejne zrezygnowane pary biegaczy. TO SIĘ K%$%^ MUSI UDAĆ!

Ten zbieg to jedna z najbardziej epickich rzeczy jakie zrobiłem w życiu. 3 kilometry przy 370m różnicy poziomów pokonane w 20 minut oznaczało, że praktycznie spadałem z tego stoku zamiast zbiegać. Tętno skoczyło mi do 196. Puściły mi tutaj wszystkie hamulce i dałem grawitacji pracować na moją korzyść, jedynie pomagałem sobie kijkami, licząc na to, że będą mnie przyhamowywać przy bardziej stromych odcinkach.

Wybiegliśmy z lasu na asflatową drogę, w tle było już słychać wiwatującą publikę. Mijamy kolejne pary, które sobie spokojnie idą do mety. Ale ja już nie chce zwalniać – teraz jestem rozpędzony i z buzującą adrenaliną chce to dokończyć w stylu.

Wpadamy na ostatni leśny odcinek, w którym ścieżka wygląda jak koryto strumyka. Z niego wypadamy na pole namiotowe, gdzie wszyscy stoją wdłóż trasy, klaszczą i gratulują. Mamy jeszcze 500 metrów. Przebiegamy przez mały most, zawijamy ostatni zakręt i wbiegamy na linię mety na pełnym speedzie.

Na finiszu

Odbieram medal, robie niedźwiedzia z Romkiem i mówię, że ja się chyba muszę położyć. Robię kilka kroków i padam na trawę. Leżę tak kilka minut i oczy mi napływają łzami. TO PO TO BYŁO TO WSZYSTKO.

16 godzin 50 minut i 19 sekund – to oficjalny czas. Dziesięć minut przed limitem!

Kilka chwil później próbuję powoli wstać, ale łapią mnie skurcze w łydkach więc sobie jeszcze chwilę tak leżę, próbując ogarnąć, co się właśnie stało. 87.3km, 4543m pod górkę, 9018 kcal spalonych. Absurd.

Ps. Okazało się, że koszulkę Rzeźnika można sobie kupić w sklepiku – bez konieczności robienia biegu.

PPs. Wielkie dzięki Romku za to, że zechciałeś być moim supportem. Jesteś kocurem! Autentycznie nie udało by się to bez Ciebie. Trzymam kciuki za Chamonix!

2024

Kapitanie, ale to był rok! Gratulacje przeżycia kolejnych 12 miesięcy! Nikt nie mówił, że będzie łatwo, ale skoro tutaj jesteście razem ze mną od 11 lat (tutaj 2023, 2022, 2021, 2020, 2019, 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013) to przybijmy sobie piątkę za konsekwencję i jedziemy z 2024!

Sorry, muszę lecieć!

Do tej pory stroniłem od zorganizowanych wydarzeń sportowych poza wyjątkami jak Biegnij Warszawo z czasów studenckich. Ale 2024 był zupełnie inny. Pod koniec 2023 roku zacząłem sobie spisywać wszystkie wydarzenia sportowe, które wydawały mi się szalono-zabójcze, a więc warte sprawdzenia na własnej skórze.

Były na nich cztery imprezy-apokalipsy: Backyard Ultra, Runmageddon Hardcore, Triathlon w Serocku i Maraton Warszawski.

Każdą z nich zaliczyłem i każdą uważam za ogromny osobisty sukces.

O Backyard Ultra w Bielawie pisałem już tutaj po zrobieniu 67km. Ale tak mi się spodobało, że pojechałem jeszcze do Radomska i przebiegłem dodatkowe 100km (co miało być moim celem do osiągnięcia na 2025!) Przy okazji mały backyardowy poradnik tutaj). W efekcie zostałem 51szym najlepszych backyardowcem w Polsce oraz dołączyłem do fantastycznej ekipy niesamowitych biegaczy długodystansowych.

Tutaj byłem już blisko setnego kilometra. Kilkanaście godzin ciągłego biegania zmienia człowieka

Miesiąc później, w czerwcu, zadebiutowałem w triathlonie. To w ogóle ciekawa historia, bo rok wcześniej pół mojej rodzinnej miejscowości zostało zablokowane właśnie przez amatorów tego sportu. A teraz ja, po 3 miesiącach uczenia się na nowo pływania, półkolażówką ze studiów i trisuitem kupionym dzień wcześniej, stanął na starcie i dotrwałem do mety.

Etap biegowym Triathlonu w Serocku

Jeszcze miesiąc później był Runmageddon Hardcore w Myślenicach, podczas którego zrozumiałem, że to właśnie biegi leśne i górskie to jest to, co lubię najbardziej. Tutaj w nieoczywisty sposób przydało się moje przygotowanie w trójboju siłowym – szczególnie gdy trzeba było targać pod górę stoku narciarskiego wielką belę drewna.

Wspólnie z bratem udajemy, że potrafimy jeszcze stać po Hardkorze. To co zrobiliśmy było absurdalne.

Ostatnim z wielkiej czwórki był Maraton Warszawski, szczególny, bo markujący setną rocznicę pierwszej takiej imprezy w stolicy. Z tych wszystkich wydarzeń wydaje mi się, że to było najtrudniejsze – tutaj musiałem trzymać mocne stabilne tempo przez cały dystans, co było niezwykle drenujące. Finalnie skończyłem z czasem 4:08:55, tak niewiele brakowało do przebicia 4 godzin!

Moje dzieci pokolorowały mi koszulkę na Maraton z moim ulubionym hasłem

Bieganie stało się dla mnie też czymś więcej niż tylko samotnym wyzwaniem postawionym samemu sobie. To teraz coś większego: wspólna praca nad formą (dzięki Mati i Wojtek za motywację kijem i marchewką!), świetna społeczność (hej wszyscy backyardowcy i organizatorzy!), ale także poczucie wspólnoty walki o coś większego niż tylko wynik (czapki z głów dla wszystkich, którzy wystartowali kiedykolwiek w jakiejś biegowej imprezie!).

Kończę ten rok z około 1250km w nogach biegów płaskich, trailowych i przeszkodowych na 14 imprezach

Rok kończę z 1250 przebiegniętymi kilometrami (1039km normalnych biegów i resztę w formie biegów z przeszkodami i trailami na 14 imprezach) i Vo2Max na poziomie 52.1 co powoduje, że jestem w 90 percentylu w mojej kategorii wiekowej. I jestem z tego niesamowicie dumny. I nawet strata trzech paznokci, niezliczone odciski, obtarcia, zakwasy i naciągnięcia mi tego nie zabiorą!

Pół roku różnicy

Szczególnie ważne jest dla mnie to, że moje dzieci widzą to, dopingują i (mam nadzieję) w jakiejś części zostaje w nich to, co widzą. Powiem Wam, że nigdy nie byłem z siebie tak dumny, jak w momencie, w którym mój syn chwalił się przed znajomymi, że jego tata przebiegł 100km na raz :) To jednak nie byłoby możliwe, gdyby nie wsparcie mojej żony, która daje mi przestrzeń, aby robił to, co rozpala moją iskrę.

Wiem, że nie jestem łatwy w supportowaniu. Tym bardziej doceniam, że jesteś ze mną:*

Inwestycje

Standardowo moją metodą sprawdzania jak mi idzie na giełdzie jest podejście „A co by się stało gdybyś mi dał 10 tysięcy dolarów X lat temu?” W tym roku minęło już 6 i pół lat od mojej pierwszej inwestycji i mogę powiedzieć, że jestem z siebie bardzo zadowolony.

Siedzę właśnie w kawiarni, po raz pierwszy kliknąłem „kup”. Te hipotetyczne 10 tys dolarów wtedy teraz urosłoby do ponad 22 tysięcy, co daje CAGR (skumulowany roczny przyrost) ponad 14%. Natomiast patrząc tylko rok do roku to wzrosty w 2024 były drugie najlepsze w mojej historii: to aż 36,6%! To mój drugi najlepszy rok po 2019.

A co robiłem w tym roku? Praktycznie nic. Płynąłem z prądem S&P500 maksymalnie konsolidując się na ten ETF. Realizuje przy tym powoli zyski z CDProjektu, który wreszcie zaczął odbijać od dna ale… robię to z coraz większym oporem patrząc jak ładnie wyglądają ich plany na najbliższe lata.

Jednocześnie kumuluję kapitał, bo znów szykuje nam się spora rodzinna rewolucja w przyszłym roku, ale o tym napiszę w podsumowaniu za rok :)

Podróżowanie

Ten rok rozpoczął się samotnym powrotem z Teneryfy do Polski w styczniu. Po przepłynięciu promem na kontynent poszwędaliśmy się jeszcze po południowej Hiszpanii wdłuż autostrady śródziemnomorskiej zwiędzając Giblartar, Sewillę, Rondę i Marbellę. W Alicante odstawiłem resztę rodziny na samolot i zacząłem samotną podróż w stronę zimowej Polski. Po drodze miałem kilka przygód jak zamknięte górskie trasy w Pirenejach czy protesty rolników we Francji. Ale wreszcie dotarłem pokonując całą Europę w 4 dni!

Jeden z moich nocnych przystanków

2024 to był pierwszy rok, w którym obydwoje z moich dzieci faktycznie jeździło na nartach. Staś już ciśnie na krechę jak szalony a Hanka uczy się jeździć na frytki i pizzę. To jest świetne uczucie widząc kontynuację naszej zarembowej tradycji wspólnych nart. Nie udałoby się to, gdyby nie moi wspaniali rodzice, którzy o tę tradycję dbają.

Kontynuowaliśmy nasze kampervanowe zwiedzanie Polski i okolic nocując po lasach i małych miasteczkach. W ten sposób trafiliśmy do Janowca, Kozienic (najwspanialszy camping jaki widziałem!), Sokołowsko (to tam dzieje się fabuła Empuzjonu), skalne miasto w Czechach i wrocławski jarmark świąteczny. Przy okazji moich imprez biegowych odwiedziłem też Bielawę, Kielce, Radomsko i Myślenice) choć tam niebiegowych atrakcji praktycznie nie doświadczyłem.

Udało nam się też wyjechać z Pauliną na wakacje dla dorosłych, bez dzieci. Spędziliśmy tydzień na Krecie, smażąc sobie tyłki na greckich plażach i pokonując lokalne górki na nogach i rowerach elektrycznych. To był dla mnie dobry czas. Chciałbym mieć takiego więcej.

Tylko my, góra i lokalne wino, które tu wtargaliśmy

Zdrowsze życie

Bieganie zbudowało we mnie potrzebę lepszedo dbania także o inne aspekty zdrowia – przede wszystkim w zakresie odżywiania.

Po powrocie z Teneryfy wróciliśmy razem z synem na zajęcie do klubu Niedźwiadek. Stasiek w jednej sali ma zapasy, a ja ogólnorozwojówkę w drugiej. Młody wychodzi pozytywnie zmęczony, a ja mam dobre uzupełnienie do treningów biegowych.

Przy okazji ludzie z Niedźwiadka wzięli się za moją dietę. Wystarczyły 3 miesiące, abym zbudował sobie lepsze nawyki i znalezł sensowniejsze zamienniki moich standardowych posiłków. W sumie rozwiązanie mojego problemu żywieniowego było dwupunktowe: (1) Jadłem za mało; (2) Miałem złe proporcje składników. Nauczyłem się, że przez to mój organizm się głodził i inwestował w przetrwanie zamiast rozwój (uogólniając bardzo mocno). Tutaj działa kilka genialnych, ale też irytujących mechanizmów adaptacyjnych, które związane są z tym, że w sumie twój brzuch nie wie jak dużo składników odżywczych jest na świecie, wiec optymalizuje na szybsze ich wykorzystanie.

A tu Michał Luto, prezes Niedźwiadka i jeden z lepszych sumitów na świecie robi mi helikopter

Pod ścisłą obserwacją Krysi i Michała (musiałem im wysyłać zdjęcie każdego posiłku) nauczyłem się rezygnować z gęstych sosów, panierek, serów, frytek, ziemniaków, makaronów i chleba i tym podobnych zapychaczy, ale za to dodawałem sobie więcej białka, błonnika i wody. No i teraz praktycznie nie rozstaję się z podręcznym pudełkiem hummusu i marchewki.

Oprócz tego, uzbrojony w wiedzą z książki Outlive (więcej o niej później) zacząłem bardziej naukowo testować moje ciało, aby lepiej zrozumieć jego możliwości. Zamontowałem sobie CGM (Continous Glucose Monitoring), aby móc obserwować wpływ jedzenia na moje samopoczucie. To tylko mnie utwierdziło w przekonaniu, co powinienem żywieniowo odstawić oraz dlaczego nawet minimalny ruch po jedzeniu jest wymagany.

Tak u mnie wygląda długie niejedzenie i późniejsze napchanie się jedzeniem, które jest pod ręką

To wszystko spowodowało, że znów poprawiłem moją formę. Dość powiedzieć, że na gwiazdkę prosiłem o koszulki w rozmiarze M (a nie L jak rok wcześniej czy XL jak w latach poprzednich). Ale to jeszcze nie sufit.

Psychoedukacja

W tym roku miałem dużo sygnałów o tym, że „coś” przebija się przez moją skorupę. Po raz pierwszy odkąd pamiętam płakałem na filmie, nie mogłem słuchać niektórych piosenek jadąc samochodem, budziłem się rano ze stresem, którego przyczyny nie mogłem nazwać i umiejscowić…

Zawsze myślałem, że jestem odporny na te całe ckliwe miękkie emocje i ich przeżywanie. Nie rozumiałem ich, były dla mnie za „głośne” i stresujące.

Ale coś zaczęło pękać, gdy zacząłem zauważać, że nasze metody rodzicielskie działają także na mnie. Nic tak dobrze nie uspokajało rozpętanego dziecięcego huraganu jak zauważenie i nazwanie sytuacji. Stwierdzenie, że „widzę, że jesteś wkurzony, masz do tego prawo, nie ma w tym nic złego „. To nie koniec świata, a normalna część życia – mówiłem to tak często dzieciom, że wziąłem to także do siebie.

Jestem wdzięczny Paulinie, że mnie tego nauczyła i niemal zmusiła, abyśmy tak robili w naszej rodzinie – mi tych kompetencji i świadomości po prostu brakowało. Dzięki temu nagle się okazało, że to, co było dla mnie pustym pudełkiem braku odczuwania jest pełne subtelności, tylko nie miałem odpowiedniego szkiełka powiększającego. Scumbag brain!

Ten obrazek nie może mi wyjść z głowy (he, he)

Niestety, początki tej drogi są frustrujące. Czuję, że gram w grę, których zasad nie rozumiem. Im bardziej nastrajam się na moje emocje tym bardziej są przytłaczające. To tak jak z medytacją, gdy po pierwszych sesjach zamiast oczekiwanej ciszy i spokoju obserwuje się coraz więcej chaotycznych myśli. To moment, w której ludzie rezygnują, bo uważają, że medytacja nie działa. A jest dokładnie odwrotnie: właśnie zaczyna działać! Te myśli ciągle tam były, ale dopiero wtedy zaczyna się je obserwować w pełnym spektrum!

W efekcie czuję, że jestem bardziej empatyczny i zauważam, że to co wcześniej uznawałem za empatie to jest stwierdzanie faktów, a nie rozumienie, ja ktoś się czuje. Dotarło to do mnie dopiero ostatnio, gdy sam po raz pierwszy uczestniczyłem w turnieju szachowym i choć poszło mi dobrze (otrzymałem V kategorię szachową!) to moje serce waliło niekontrolowania a je dygotałem ze stresu. Tymczasem ja sam wypychałem moje syna na znacznie większe turnieje i irytowałem się, że jest mu ciężko… a on miał 7 lat.

Jest kilka rzeczy, które mi pomagają na tej ścieżce – w tym pomagają jak spotkania z ludźmi, którzy są w tej drodze dalej (i/lub mają inną perspektywę), książki (Lessons for Living Phila Stutza, więcej później) czy appki (How We Feel). Niemniej jest to bolesne jak nauka nowego języka będąc dorosłym. Sporo o tym mówimy z Szymonem w naszym podcastowym podsumowaniu 2024 tutaj.

Książki

W tym roku książki również zostały wyparte przez bieganie. A że nie chcę biegać ze słuchawkami, to tym bardziej mój czas na czytanie/słuchanie skurczył się dramatycznie. Do tego zauważyłem, że często książki były dla mnie wymówką: dostarczałem sobie lubianych przez mój mózg treści i rozkmin (dokąd idzie świat? Co z polityką i ekonomią? Jak działają mitochondria?), bo dzięki temu nie musiałem myśleć o sobie lub w ogóle: nie myśleć i po prostu być.

To jednak nie oznacza, że nie trafiłem na perełki! W tym roku chcę wyróżnić 3 zupełnie różne książki.

„How Big Things Get Done” Benta Flyvbjerga – fascynująca książka o tym jak powstają wielkie projekty: od elektrowni jądrowych przez lotniska, stadiony, autostrady czy tunele podziemne. Ale także renowacja kuchni na Manhattanie, bo w kontekście budżetu rodzinnego to wielka sprawa. Historie o tym, jak katastroficznie źle idą te projekty, są po części smutne, a po części podnoszące na duchu (nie jesteśmy jedyni!) Nauczyłem się z niej nowego pojęcia Strategic Misrepresentation, które dołożyło mi nowy istotny puzelek do zrozumienienia zarządzania produktami

Outlive” Petera Attii to z kolei książka, która dała mi dokładnie to, czego chciałem: wyczerpujący przegląd tego jak działa ludzkie ciało, jak się starzeje, co można zrobić TU I TERAZ, aby wydłużyć sobie zarówno długość i jakość życia. Dlaczego to ważne? Autor pokazuje prostą, ale szokującą matematykę: załóżmy, że masz 40 lat (jak ja za rok). Po 40stce średni tracisz 1.5% masy mieśniowej, tak po prostu. Jeśli więc chcesz móc podnieść i przytulić swojego potencjalnego wnuka w wieku 70 lat to teraz musisz umieć bez problemu podnieść ciężar 2-3 razy większy. Większość moich testów wydolnościowych, zmian żywieniowych i zdrowotnych w tym roku zawdzięczam właśnie tej książce (oraz Niedźwiadkowi)

Honorowe miejsce należy się też „Lessons For Living” Phila Stutza, ostatniej książce, którą przeczytałem w tym roku. Zabrałem się za nią po obejrzeniu świetnego dokumentu na Netfliksie „Stutz”. To zbiór felietonów psychoterapeuty, o oryginalnym podejściu do ludzkiej natury. To pierwsza książka w moim życiu, w której podkreślałem fragmenty i dodawałem moje myśli na bokach. Myśli i zdania Stutza trafiają mnie prostu w mój miękki środek. Ale też dają nadziej wraz z jasnym planem działania.

Co dalej?

Jaki będzie 2025? Nie wiem. Zbierają się ciemne chmury na horyzoncie zarówno zachodnim (wyniki wyborów w Stanach) jak i wschodnim (Chiny, Ukraina vs. Rosja). Z kolei jak czytam to, co wyżej napisałem to mam poczucie, że opisuje jakieś ciągłe pasmo sukcesów z małymi problemikami, aby wyglądało bardziej realistycznie. Ale! Jak zwykle dociera do mnie dopiero teraz, gdy te wszystkie zajebiste rzeczy się wydarzyły. Mam żal do siebie, że nie cieszyłem się z nich tak bardzo jak się działy wtedy, a cieszą mnie teraz, kiedy już przeminęły. Scumbag brain!!!

Po przeczytaniu po raz kolejny moich 11 lat podsumowań zrozumiałem, gdzie jest moja super moc: nigdy nie będę najbardziej kreatywny, najszybszy czy najbardziej dokładny. Ale za to jestem w stanie wytrwać najdłużej, aż do skutku.

Ale o ile mój 2024 rok był czasem zauważania siebie, tak chciałbym, aby 2025 był pracy nad tym, co zauważyłem. Tak, aby było lepiej, skoro może być. Ciekawe, czy potrafię być wystarczająco cierpliwy sam dla siebie. Przekonamy się.

Jak ewoluowała strategia produktowa uPacjenta. Rozdział 5: Nowe, nowe otwarcie

Ta dekompozycja produktowa jest (nawet jak na moje możliwości) bardzo długa, więc postanowiłem podzielić ją na 5 rozdziałów, które będą publikowane w odstępnach czasowych

Rozdział 1: Początki 
Rozdział 2: Uciekający Product-Market Fit
Rozdział 3: Domknięcie Customer Journey
Rozdział 4: Lably 
Rozdział 5: Nowe, nowe otwarcie (jesteś tutaj)

Nie wiem czy wiesz, ale piszę książkę pt. Produkt Nieskończony. Tutaj możesz dowiedzieć się więcej i dostać ją najszybciej (gdy już będzie gotowa).

Tutaj podcast na temat tego kejsu wynegerowany przez NotebookLLM:


Akcje zdrowia

Jedną z pobocznych linii biznesowych firmy były akcje zdrowia. Polegały one na tym, że podstawialiśmy w zatłoczone miejsce (takie jak wejście do centrum handlowego) nasz bus medyczny, z pełnym oprzyrządowaniem do poboru i transportu krwi. W kooperacji z administratorem budynku rozgłaszaliśmy akcję, dzięki czemu jedna specjalistka medyczna na akcji mogła obsłużyć kilkakrotnie więcej pobrań niż w standardowy dzień pełen dojazdów do pacjentów.

Akcje miały różną popularność, aby kolejki przed busami zawsze były, szczególnie gdy oferowaliśmy podstawowe badania morfologiczne za darmo. Choć samo pobranie trwało krótko, to jednak pacjent musi się zarejestrować, abyśmy my mogli zidentyfikować jego materiał biologiczny, a on mógł odebrać swoje wyniki. Tuż przed pobraniem pacjent może się także zdecydować na dokupienie dodatkowo płatnych badań. W pierwszych wersjach procesu te akcje były zarządzane manualnie – na papierze i fizycznym terminalu płatniczym

Wraz ze wzrostem skali akcji zdrowia postanowiliśmy przyspieszyć ten proces. W ten sposób na Q4 2022 powstała aplikacja Akcji Zdrowia. Była to webowa strona mobile, która pozwalała na szybką rejestrację w oczekiwaniu na swoją kolej. Przy okazji dawała opcję na samodzielne wyszukanie i wybranie z katalogu dodatkowych badań oraz płatność online. Wtedy pobranie samej krwi to już tylko formalność. Dzięki temu obsługa samego pobrania trwała dwa razy krócej, a my mogliśmy obsłużyć dwa razy więcej pacjentów jednego dnia.

Akcje zdrowia były umiarkowanym sukcesem do momentu, w którym okazało się, że pracownicy biurowi są nimi zainteresowani. A uściślając – działy HR dużych firm. Obszar dbania o zdrowie coraz częściej wpisuje się w ich strategię dbania o pracowników, co widać na przykładzie wzrostu wydatków na benefity takie jak Multisport czy platformy zdrowia psychicznego. 

Wtedy zaczęliśmy zadawać sobie pytanie: może to jest właśnie miejsce w którym odnajdziemy nasz PMF?

Kierunek B2B

Byłem sceptyczny wobec testowania rynku B2B. Przede wszystkim ze względu na zupełnie inną dynamikę pracy z takimi klientami i odejście od wygodnego pobrania w domu (w końcu nazwa uPacjenta zobowiązuje).

W mojej pierwotnej strategii zignorowałem obszar B2B ze względu na zbyt dużą rozbieżność wobec pierwotnego flow zamówienia i obsługi zleceń.  Jednak nie można było zaprzeczyć, że nasze nowe otwarcie sprzedażowe i projekty pilotażowe udowodniły, że “ssanie” na tym rynku było ogromne. Powiesiłem więc moje uprzedzenia na kołku i zaczęliśmy analizować ten temat głębiej .

Wspólnie z naszym szefem technologii Karolem zrobiliśmy rundkę spotkań ze wszystkimi najważniejszymi interesariuszami, aby zobaczyć jakie konsekwencji dla reszty organizacji będzie miało mocniejsze naciśnięcie na ten kierunek. W ten sposób wykonany rekonesans dał nam lepsze zrozumienie tego co przed nami.

Najważniejsza różnica to oczywiście fakt, że ktoś inny płaci i ktoś inny korzysta. To powoduje rozspójnienie motywacji, ale także tworzy niespotykane w B2C subtelności związane z sezonowością czy komunikacją marketingową.

Nie chcę wchodzić w szczegóły ze względów strategicznych, ale już po dwóch kwartałach testów zauważyliśmy olbrzymie, utrzymujące się wzrosty. A to oznacza, że może wreszcie znaleźliśmy nasz wyczekiwany silnik wzrostu! Sytuacja jest rozwojowa :)

Kolejny etap

Po udanym zwodowaniu B2B i znalezieniu nowego lewara do wzrostu czas zmienić optykę i popatrzeć dalej w przyszłość, ale jednocześnie na notatki sprzed roku. Wtedy uznaliśmy, że chcemy oferować wartość przez bycie blisko pacjenta i wydłużać mu życie dzięki prewencji zdrowotnej. Aby to się mogło zadziać, w większej skali musimy stać się czymś innym niż firmą do pobierania krwi w domu. 

Moja praca w uPacjenta zamarkowała pierwszy krok na tej ścieżce wraz z ujrzeniem światła dziennego przez Panel Pacjenta. Dzięki niemu przejęliśmy wreszcie kontrolę nad pełną ścieżką użytkownika końcowego. Nasze eksperymenty na rynkach zagranicznych pokazały, jak dużo jeszcze jest pracy produktowej i jak dużo wyzwań przed uPacjenta, aby zrozumieć, jak w jednym miejscu zebrać różne usługi medyczne, a z drugiej budować skalowanie na rynki zagraniczne.

Rynek diagnostyczny w Polsce, Europie i w sumie na całym globie jest w miejscu, które bardzo mocno przypomina mi taksówki czy restauracje na początku rozwoju aplikacji mobilnych. Fundament infrastrukturalny jest już położony (laboratoria w każdym większym mieście, obsługa klientów indywidualnych i biznesowych), świadomość technologiczna jest coraz większa, ale wartość dodana dla klienta końcowego jest minimalna. To doskonały moment, aby pojawił się podmiot, który to zmieni…

… to jednak już nie moje zadanie. Ironią losu jest to, że już po raz drugi Adam Gajewski przejął po mnie sterowanie produktem (którego możecie pamiętać z mojego kejsu o PizzaPortal z 2016 roku!). Ja natomiast zostaję w firmie jako skromny udziałowiec i wsparcie strategiczne.

Outro

Spojrzałem jeszcze raz na moje notatki z maja 2022 stworzone na potrzebny zadania rekrutacyjnego z pierwszego rozdziału:

„How would you transform uPacjenta from a transactional system to book one off tests into a preventive health platform?”

Czy udało nam się to zrobić? Nie.

Ze wszystkich moich pomysłów udało się zrealizować tylko część i to znacznie wolniej niż bym chciał, ale i tak uważam, że wykonaliśmy mnóstwo ważnych kroków, by przesunąć się bliżej tego miejsca. Choć droga była kręta i często nie wyrabialiśmy się na zakrętach. 

Podziękowania

Dziękuję Dominikowi Swadźbie i Konradowi Kargolowi za zaufanie i oddanie części produktowej uPacjenta pod moje skrzydła. Co za jazda pokryta trade-offami to była!

Dziękuję Adamowi Gajewskiemu i Wojtkowi Kołtysiowi – dwóm produktowcom, z którymi wspólnie przekładaliśmy wielkie wizje w konkretne plany i zadania,

Dziękuję Oli Bieleckiej, naszej pierwszej product researcherki, która jak nikt przybliżała nas do tego, czego chcą nasi pacjenci,

Dziękuję Karolowi Piekarze, który w mgnieniu oka i na zawołanie potrafi wrócić do bycia startupowym CTO.

Dzięki Kasi Łachajczak za ilustracje.

Dziękuję wszystkim ponad 25 testerom tego kejsu, którzy nie tylko poprawiali literówki i dodawali przecinki, ale także zadawali trudne pytania i wspomagali mój proces twórczy.

–=: TO JUŻ KONIEC :( :=–