To jeszcze nie sufit

Pamiętam jak w styczniu, zaraz po powrocie z Teneryfy, odkryłem ideę Backyard Ultra. Było dla mnie coś fascynującego w bieganiu ciągle takiej samej pętli, aż zostanie jedna osoba na placu boju. Obejrzałem wtedy dokument „Just one more lap” i pomyślałem, że fajnie byłoby wziąć udział w czymś podobnym kiedyś…

…a tydzień później trafiła do mnie informacja, że w Polsce już są takie biegi. Nie wiele myśląc zapisałem się na pierwszy możliwy. Pięć miesięcy przygotowań później i właśnie skończyłem swój pierwszy Sowi Backyard Ultra. Najpiękniejszą i najtrudnieją rzecz, jaką do tej pory zrobiłem.

Zapisując się byłem podekscytowany i trochę się bałem. Jak to będzie? Na ile mnie stać? Czy to co udało mi się wybiegać do tej pory (w grudniu na Teneryfie udało się 101km) daje mi już jakąś podstawę, aby nie być ostatnim?

Przez te pięć miesięcy robiłem, co mogłem, aby przygotować się do Backyarda, korzystając z pomocy znajomych, brata i osób, które takie rzeczy mają już za sobą.

Doszedłem do etapu, w którym miesięcznie na butach miałem już 120km, co uważałem za swój limit – czułem, że nogi nie miały się już kiedy regenerować. Po drodze zaliczyłem Półmaraton Warszawski, który wprawdzie zrobiłem poniżej 2 godzin, ale okupiłem to powracającym bólem prawego kolana. Gdy wreszcie udało mi się spotkać z ortopedą to otrzymałem mało zachęcające diagnozę: Przykurcz lewej nogi i ryzyko naderwania prawej łękotki.

Ortopeda wyglądał na zmęczonego kolejną konsultacją gościa, który nagle odkrył bieganie po 20 latach siedzenia za biurkiem. A teraz chce być kocurem i biegać chore dystanse. No ale przecież teraz nie zrezygnuję, prawda?

Na dwa dni przed startem znów zaczęło mnie boleć kolano, mimo tego, że cały tydzień się oszczędzałem. Zupełnie tak samo jak przed Półmaratonem Warszawskim, tak jakby kolana prewencyjnie mi dawały znać, żebym się nie wygłupiał. Ale ja miałem inny plan.

Bielawa

Przyjechaliśmy do Bielawy w trzy osoby: ja, moja żona Paulina jako support i mój brat, którego udało mi się namówić na start (w zamian za co jak muszę wystartować z nim w Runmageddon Hardcore).

W miasteczku namiotowym zebrało się około 80 zawodników. Mieliśmy ciekawych sąsiadów: Po jednej stronie 60 letni debiutant backyardowy, który przyjechał bez supportu, ale z vanem wypełnionym każdą formą izotoników i wysokobiałkowego jedzenia. Do tej pory po prostu latami biegał po górach, teraz w ramach urodzin pyknąl sobie testowo 9 pętli i zastanawia się jak mu pójdzie dzisiaj.

Po drugiej stronie ojciec z synem, którzy początkowo biegli razem, ale ojciec zrezygnował po jakimś czasie. W momencie pisania tego tekstu syn jeszcze biegnie, ma już 30 pętli (30 godzin ciągłego biegania!) za sobą.

12:00

Wystartowaliśmy o południu. Nasza strategia z Matim polegała na trzymaniu się wolnego tempa i trafianiu na metę z małym, 8-10 minutowym zapasem czasu, aby nie spompować się za szybko. W efekcie biegliśmy zawsze ostatni, czasami tylko łykając tych, którzy opadali z sił na trasie.

Tuż przed startem

2 pierwsze pętle zajęło mi rozgrzanie nóg na tyle, żeby przestać czuć kolana, zrozumieć trasę i wprowadzić się w rytm. Zrozumieliśmy też, gdzie jest punkt krytyczny: gdy po pierwszych 3 kilometrach wybiega się na pole, z którego widać resztę biegnącej pod górę trasy i do każdego dociera świadomość, jak dużo musi pokonać, aby dotrzeć do mety.

Połowa trasy, krytyczny moment w każdej pętli

Po 3 pętli zjedliśmy szybko pizzę i ruszyliśmy z nową energią. Trochę ciążyła na żołądku, ale porady doświadczonych ultrasów były jasne: jak nie zjesz to cię odetnie w najgorszym możliwym momencie. W ogóle dużo się nauczyliśmy – wiecie co jest sekretem długodystansowców? Wygazowana kola i piwo 0%.

4, 5 i 6 pętla dla mnie nie istniały. To był trans. Po prostu biegliśmy, wracając do bazy na kilka minut przed kolejnym startem. Szybka przekąska, napój i focia na starcie. Bez siadania, żeby mięśnie nie ostygły. Czułem się dobrze, nawet za dobrze. Jedyne co mnie niepokoiło, to robi mi się ciasno w skarpetkach. Wolałem nie sprawdzać dlaczego.

Po 6 pętlach

Mati odpadł po 7 pętli. Nie widziałem do tej pory jeszcze nikogo, to był tak jak on potrafił czystą siłą woli zmusić swoje niedziałające mięśnie do ruchu. Uruchomił swojego wewnętrznego Gogginsa na pełnej. Brawo braciszku, jesteś wielki!

Ja tymczasem z każdą kolejną pętlą miałem coraz mniej czasu na odpoczynek: 8 minut, 7 minut, 6 minut… Wystarczało na tyle, aby napić się izotonika, wody, coli, zjeść kawałek banana i pomarańczy. Miałem tak ściśnięty przełyk, że nie przechodziło mi przez gardło nic stałego.

Ostatnią minutę przed startem spędzałem leżąc na trawie, a Paulina masowała mi stopy i palce, które trzęsły się niekontrolowanie. Obok mnie leżał drugi zawodnik, którego łydki samoczynnie drgały tak, jakby miał pełzające robaki pod skórą. Ja ponoć tak miałem na udach, ale tego nie czułem.

Między dobiegnieciem a startem kolejnej rundy miałem średnio 7 minut czasu na regenerację

Zadzwonił dzwonek, co oznaczało start kolejnej pętli. Dawałem sobie cztery mocne chlastacze w twarz i ruszałem na jeszcze jedną pętle.

Na mecie po 7 pętli nasze rozmowy zaczynały się od pytania Pauliny czy już rzygałem. Za każdym razem odpowiadałem jej, że jeszcze nie, bo nie mam czym. Mimo tego, że co pętle wypijałem pół litra różnych napojów, to czułem jakbym nie miał nic w sobie.

9 pętla pokazała mi coś nowego. Do tego momentu byłem bardzo skupiony na moim ciele i reagowałem natychmiastowo na problemy z energią, płucami, stopami czy kolanami. Ale w połowie 9 pętli jednocześnie zaatakowała mnie kolka i skurcze łydek. Przestraszyłem się tego bardzo, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłem się zatrzymać. Zaczynał się zachód słońca, ale udało mi się wrócić na start przed nocą.

10 pętla. Po raz pierwszy po zmroku i z czołówką. Niestety okazało się, że moja lampka słabo świeciła, więc biegłem prawie po ciemku. Czułem, że moje odciski na obydwu stopach można już traktować jak szóste palce. Na odcinku górskim potykałem się ciągle o kamienie, ale starałem się biec szybko, żeby zmieścić się w godzinnym limicie pętli. Uderzyłem się jednak tak, że pęcherz pękł i rozlał się po skarpetce i bucie. Kilometr przekuśtykałem zanim ból zaczął być znośny i mogłem nagdonić tempo.

10 pętla, moja ostatnia

Wtedy jednak zdecydowałem, że to będzie mój finał. 10 godzin biegania czyli 67 kilometrów dystansu to o 35 więcej niż moja życiówka do tej pory. Wystarczy jak na debiutanta.

Na mecie Paulina na mnie spojrzała i powiedziała, że wyglądam lepiej niż po całym dniu confcalli w pracy, więc jeszcze dałbym radę ze dwie pętle zrobić. Możliwe, ale to sprawdzimy za rok :)

To jeszcze nie sufit

Po zejściu z trasy usiadłem na rozkładanym fotelu i po chwili zacząłem się trząść z zimna. Tak dużego deficytu kalorycznego jeszcze nigdy nie miałem (zegarek mi powiedział, że spaliłem 7 tysięcy kcal). Zdejmowanie butów było związane z piekielnymi falami skurczy i każdy ruch nogami wiązał się z ryzykiem upadku.

Wślizgnąłem się do śpirowa i poszedłem spać. 6 godzin później obudziłem się i zobaczyłem, jak z całej grupy 80 startujących dwunastka kocurów ciągle biegnie. Skąd oni mają na to siłę? A skąd ja miałem, żeby zrobić to co teraz? Sam nie wiem.

Natomiast jedna rzecz jest już od dzisiaj pewna: zostałem ultramaratonistą.

Ale to jeszcze nie jest sufit.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.