Jak ewoluowała strategia produktowa uPacjenta – Rozdział 1: Początki

Ta dekompozycja produktowa jest (nawet jak na moje możliwości) bardzo długa, więc postanowiłem podzielić ją na 5 rozdziałów, które będą publikowane w odstępnach czasowych

Rozdział 1: Początki (jesteś tutaj)
Rozdział 2: Uciekający Product-Market Fit
Rozdział 3: Domknięcie Customer Journey
Rozdział 4: Lably
Rozdział 5: Nowe, nowe otwarcie

Nie wiem czy wiesz, ale piszę książkę pt. Produkt Nieskończony. Tutaj możesz dowiedzieć się więcej i dostać ją najszybciej gdy już będzie gotowa.

Tutaj podcast na temat tego kejsu wynegerowany przez NotebookLLM:


Intro

uPacjenta powstało w 2017 roku jako marketplace oferujący spektrum usług medycznych w domu. Spółka względnie szybko zdecydowała się skupić na najbardziej ekonomicznie przyszłościowej i skalowalnej usłudze, czyli pobraniu krwi w domu.

Firma złapała wiatr w żagle w 2020 roku, wraz z rozprzestrzenianiem się COVID-19 w kraju. Przez większość lockdownu uPacjenta było jedną z nielicznych metod pobrania krwi u prywatnych pacjentów, bo szpitale i inne jednostki medyczne były zamknięte albo skierowane do walki z pandemią. To spowodowało lawinowy wzrost zamówień i 10 krotny wzrost przychodów rok do roku. Na tej fali spółka zebrała rundę seed wysokości 21 mln zł w lutym 2022 roku, co odbiło się szerokim echem w polskim ekosystemie startupowym.

Ja sam najpierw byłem użytkownikiem uPacjenta, a dopiero później pracownikiem. Po nieudanej próbie pobrania krwi u naszych dzieci w przychodni moja żona znalazła na Instagramie reklamę pobrań w domu. Pomyśleliśmy, że to może być rozwiązanie naszego problemu. 

Wybraliśmy wizytę u nas w domu na 7:30. Przyszła do nas uśmiechnięta specjalistka medyczna z walizką. Usiedliśmy wszyscy w salonie, pani pobrała krew tak sprawnie, że moja młodsza córka nawet się nie zorientowała, że doszło do wkłucia. Dzieci dostały naklejki ze zwierzątkami i po kilku formalnościach było po wszystkim. Trwało to mniej niż pół godziny, a później wszyscy zdążyli do przedszkola, szkoły i biur. 

Niesamowita zmiana jakościowa w stosunku do wcześniejszych, całodniowych i pełnych niepotrzebnego stresu prób w punktach pobrań.

Przypomniałem sobie, że mam wśród znajomych na LinkedIn Konrada, co-foundera uPacjenta. Podziękowałem mu w imieniu swoim i rodziny, a on w zamian zapytał, czy nie chciałbym wziąć udziału w rekrutacji na szefa produktu u nich. Widząc to, co dopiero zadziałało się w moim mieszkaniu i za namową żony nie mogłem nie podjąć rękawicy.

Finałem wieloetapowej rekrutacji był live case study prowadzone przez advisora uPacjenta Krzyśka Marcisza (m.in. szefa produktu w TripAdvisor, Qualtrics czy Viatorze). Temat który dostałem to „How would you transform uPacjenta from a transactional system to book one off tests into a preventive health platform?”

To pytanie było znakomite, bo zadawałem sobie je nie tylko podczas rekrutacji, ale w ciągu całej mojej pracy w tej firmie. 

Chyba odpowiedziałem dobrze, bo zostałem zaproszony do dołączenia do uPacjenta w lipcu 2022 jako Product Director. Stanęło przede mną zadanie przeprowadzenie transformacji uPacjenta z firmy usługowej do firmy produktowej

Sytuacja zastana

Moim pierwszym zadaniem była rekonstrukcja zespołu produktowego. Kilka miesięcy wcześniej dołączył jeden produktowiec, teraz należało dokończyć rekrutację drugiego, aby obydwa zespoły produktowe były w pełni operacyjne. Poza tym prowadziłem jeszcze rekrutację na product researchera, bo to rola szczególnie istotna przy tworzeniu produktów w sferze zdrowotnej. Finalnie miałem trzy obszary raportujące do mnie: product management, product design i product research.

Jednocześnie w ramach mojego onboardingu przeprowadziłem wywiady z jak największą grupą interesariuszy. W ten sposób zdobyłem kontekst marketingu, operacji, specjalistów medycznych, obsługi klienta, danych, finansów i engineeringu. Z tych rozmów wyłonił mi się bardziej precyzyjny i subtelniejszy obraz produktu uPacjenta. 

Niezwykle pouczający był szczególnie shadowing specjalistyki medycznej – przez cały dzień jeździłem po obrzeżach Warszawy w naszym firmowym samochodzie i obserwowałem jak wygląda cały proces z perspektywy personelu medycznego. 

Spotkałem się wcześnie rano z Emilią, która zgodziła się, żebym towarzyszył jej przez cały dzień pracy w uPacjenta. Nasze spotkanie miało miejsce na przedmieściach Warszawy, skąd wyruszyliśmy do pierwszych pacjentów. Podczas wizyt rozmawialiśmy o jej codziennej pracy – jakie ma godziny, jakie wyposażenie musi ze sobą nosić, jakie obowiązują procedury medyczne, a także o najciekawszych przypadkach, z jakimi się zetknęła.

Emilia opowiadała między innymi, że najlepszym miejscem do pobierania krwi jest stół w kuchni, ponieważ można tam wygodnie ułożyć rękę żyłami do góry. Wbrew powszechnej opinii, miękka kanapa nie sprawdza się, ponieważ nie ma tam miejsca na stabilne ustawienie stojaka na probówki. Wspomniała także o trudności pobierania krwi u małych dzieci i wyjaśniła, dlaczego najlepiej, by w takiej sytuacji to tata trzymał dziecko i zapewniał mu stabilizację. Ciekawostką była również historia o pacjentach, którzy chcą mieć przy sobie zwierzęta, by zmniejszyć stres – swój lub dziecka – podczas pobrania. Emilia podkreśliła jednak, że obecność zwierząt to prosta droga do kontaminacji materiału biologicznego. 

(Swoją drogą, w uPacjenta wszyscy nowi pracownicy muszą taki shadowing przejść, aby zrozumieć dla kogo tak naprawdę pracują)

Komplikacje i subtelności

uPacjenta jest wyjątkową usługą. Ma znamiona systemu rezerwacyjnego jak Booksy, ZnanyLekarz czy DobryMechanik z katalogiem usług do wyboru (w tym wypadku testów do przeprowadzenia) i wyboru pasującego terminu.

Z drugiej strony jest też podobny do usług on demand, jak zamawianie jedzenia czy taksówki, gdzie usługodawca przemieszcza się pod wskazany adres i wykonuje usługę w miejscu przebywania klienta. Podobny jest też czas trwania interakcji, który zamyka się średnio w kilkunastu minutach – tak jak dostawa jedzenia czy przejazd przez miasto. To powoduje konieczność dynamicznego zarządzania podażą (czyli czasem specjalistów medycznych).

Ścieżka użytkownika jest prosta na powierzchni, ale niezwykle złożona w szczegółach. Musi bowiem uwzględnić dużo warunków brzegowych związanych z oczekiwaniami pacjentów, specyfiką rynku medycznego, ale także ludzką biologią.

W wersji prostej Customer Journey uPacjenta wygląda tak: osoba chcąca zbadać krew wchodzi na naszą stronę, dodaje potrzebne testy do koszyka, podaje swoje dane, wybiera pasujący termin, zakłada konto i płaci. Następnie czeka na przyjazd specjalisty, ma pobraną krew i 24-48 godzin później odbiera wyniki. Diabeł jednak tkwi w szczegółach i po bliższym przyjrzeniu wszystko się komplikuje. 

Po pierwsze, na samym początku ścieżki osoba chcąca zbadać krew musi podać miasto, bo od tego zależy co i jak możemy pokazać w katalogu testów. 

Po drugie, w przypadku badania krwi często ktoś inny jest inicjatorem, a ktoś inny podmiotem badań. Komplikacja polega na konieczności zaprojektowania koszyka, w którym:

  • Ktoś inny kupuje, a ktoś inny jest pacjentem,
  • Ktoś zamawia wiele testów dla więcej niż jednej osoby.

To oznacza, że metafora koszyka jaką znamy z klasycznych ecommerce’ów, czyli prostego worka, do którego wpadają wszystkie zakupione produkty jest niewystarczająca. Zamiast tego potrzebne jest kilka “sub-koszyków” z wewnętrznymi regułami pozwalającymi na przykład wykrywać duplikaty badań przypisanych do jednego pacjenta, ale pozwolić dodać dwa takie same badania do różnych pacjentów w ramach jednej wizyty. 

Po trzecie: pakiety badań. W naszym katalogu oprócz pojedynczych testów dostępne są także pakiety zawierające w sobie najczęściej łączone ze sobą testy ze względu na kontekst zdrowotny pacjenta (na przykład pakiet badań na stres, pakiet hormonalny, czy pakiet dla sportowców). To oznacza, że nasz katalog musi pokazywać dwie różne kategorie obiektów – pojedyncze (testy) i zgrupowane (pakiety testów). To także oznacza, że w wynikach wyszukiwania testosteron może się pojawić wielokrotnie – jako pojedynczy test jak i części pakietów. Do tego dochodzi wyżej wymienione ryzyko zamawiania zduplikowanych badań u jednego pacjenta – raz jako pojedynczego testu, a później w ramach pakietu.

Po czwarte: różne typy pacjentów i ich liczba generują różne dostępności specjalistów. Na przykład pobranie krwi niemowlakowi wymaga dodatkowego przeszkolenia i oprzyrządowania. Nie wszyscy specjaliści chcą wykonywać takie procedury, mając do wyboru proste i powtarzalne pobranie u nastolatka bądź dorosłego.

Po piąte: cena. W uPacjenta cena to suma dwóch składowych: ceny testów/pakietów oraz cena usługi dojazdu i pobrania. Ta pierwsza zależy od lokalizacji, a druga od liczby pacjentów na wizycie bo im ich więcej tym czas pobrania wydłuża się, co zmniejsza liczbę wizyt, które średnio można wykonać na dzień. Nasi użytkownicy często nie potrafili zrozumieć dlaczego widzą dwie wartości i od czego one zależą,

Po szóste: Ze względów bezpieczeństwa danych medycznych utrzymanie sesji użytkownika musiało być liczone w godzinach a nie dniach. Co oznacza, że jeśli ktoś chciał do nas wrócić kilka dni później to musiał logować się jeszcze raz przez co nie mógł liczyć na autouzupełnianie wcześniej zapamiętanymi danymi.

Konieczność wzięcia powyższych kwestii pod uwagę oraz to, że operujemy we wrażliwym obszarze zdrowia, spowodowało, że interakcja użytkownika z naszym produktem jest mało zrozumiała, a przez to wymaga dużego wysiłku kognitywnego. 

Niemniej te wszystkie komplikacje są do przeskoczenia dla zmotywowanej osoby. Wiemy to, bo powracający użytkownicy mają ponad dwukrotnie wyższą konwersję. Ale nawet nie to było najciekawsze. Okazuje się bowiem, że choć wszyscy uniwersalnie narzekali na proces zakupowy (który potrafi trwać nawet 45 minut!) to po samej usłudze oceniali ją bardzo wysoko… wręcz nierealnie wysoko. Nasz NPS stabilnie utrzymywał się na poziomie 98 niezależnie od sezonu. Sprawdzałem te dane wielokrotnie i za każdym razem mnie zaskakiwały – aż do momentu, gdy sam sobie przypomniałem moje pierwsze zetknięcie z uPacjenta. Ale może jest w tym coś więcej? Musieliśmy zrozumieć kto i dlaczego z nas korzysta. 

Kto i jak korzysta z uPacjenta

Dużo światła na zagadkę wysokiego NPSa rzuciły nasze eksploracje użytkowników. Pod koniec 2022 roku do naszego zespołu produktowego dołączyła Ola, researcherka i service designerka. Dzięki niej ustrukturyzowaliśmy nasz proces discovery i zmapowaliśmy motywacje i konteksty użytkowników.

Zaczęliśmy pogłębiać naszą segmentację socjodemograficzną w stronę behawioralną. Zamiast zakładać, że naszym najlepszym segmentem jest młoda matka z dzieckiem z dużego miasta zaczęliśmy patrzeć na jej sytuację życiową. Wtedy zauważyliśmy, że takie samie cele mają także inne osoby, na przykład te, które są “uziemione” w domu, z ograniczonym lub przerywanym dostępem do Internetu (bo np. trzyma i karmi niemowlaka, albo ma przewlekłą chorobę). 

To współgrało ze wcześniejszymi przypuszczeniami, że nasi użytkownicy dzielą się na “chorych” i “zdrowych”. Ci pierwsi dostają skierowanie na badania podczas wizyty u lekarza (muszą sobie na przykład zrobić morfologię i wrócić na kolejną wizytę), ale lekarza nie interesuje jak pacjent wykona sobie badania – publicznie czy prywatnie, a jeśli prywatnie to czy w punkcie pobrań czy podczas pobrania domowego. Druga grupa to ludzie zdrowi, tak zwani “prewencyjni”. Nic im obecnie nie dolega, ale badają się na bieżąco, żeby mieć świadomość swojego stanu zdrowia. To istotne na przykład dla ludzi z potencjalnymi obciążeniami genetycznymi, ale także tych, którzy szykują się na zawody sportowe i chcą być w szczytowej formie. Ta druga grupa ma więcej możliwości wyboru, ale trafiają do nas, bo cenią sobie swój czas bardziej niż dodatkowy koszt związany z logistyką pobrania krwi. 

W tej sytuacji o wiele łatwiej było zrozumieć dlaczego ludzie z nas korzystają, nawet mimo tylu utrudnień, które przed nimi stawiamy. Większa część z nich nie ma po prostu innego wyboru, druga ceni sobie swój czas i jest za do w stanie zapłacić premium.

* Notka UXowa. Podczas wizyty w USA na Google I/O w 2018 uczestniczyłem w sesji dotyczącej inkluzywności designu. Jeden slajd utkwił mi głęboko w pamięci. Autorka przekonywała, że niepełnosprawność to znacznie szersza kategoria niż nam się wydaje. Gdy myślimy “niepełnosprawność” to zazwyczaj mamy przed oczami osobę bez kończyny, głuchoniemą albo niewidzącą. To jest jednak tylko jedna kategoria, tzw. niepełnosprawność trwała. Tymczasem są jeszcze niepełnosprawności czasowe (czyli takie, które po jakimś czasie znikają) jak złamania, infekcje utrudniające widzenie, słyszenie czy mówienie oraz niepełnosprawność sytuacyjna (czyli taka, która wynika z kontekstu) jak trzymanie dziecka w ręku czy prowadzenie samochodu. W ten sposób patrząc każdy z nas mierzy się z niepełnosprawnością na którymś etapie swojego życia. Tak samo jak użytkownicy Twojego produktu.


Mamy więc pierwszy fragment naszej zagadki rozwiązany: dlaczego ludzie korzystają z naszej usługi, skoro jest tak wymagająca? Bo alternatywa w postaci wizyty w punkcie albo przychodni w ich mentalnym rachunku jest jeszcze bardziej wymagająca ze względu na ich obecne zmagania ze zdrowiem lub innym ograniczeniem.

Drugi element tych puzzli (wysokie oceny NPS) da się zrozumieć obserwując faktyczne pobranie krwi w domu. Ola po wielu obserwacjach i wywiadach postawiła hipotezę, że jest to związane z podmiotowością. W standardowych usługach medycznych to pacjent musi się dopasować do systemu (dostać numerek, czekać przed gabinetem, zostać zaproszonym do środka, mieć wszystkie papierki, odpowiadać bezbłędnie na pytania) – słowem, jego relacja z systemem nie jest symetryczna.

Natomiast w uPacjenta konfigurują sobie usługę sami: to oni mówią jakie badanie chcą zrobić, o której godzinie i gdzie się odbędzie. To do nich przyjedzie kompetentna osoba i to w ich bezpiecznej przestrzeni odbędzie się zabieg. Podnosimy pacjenta z pozycji statystycznego numerka do decydenta. Dajemy im podmiotowość.

To pokazało mi także, jak duża jest różnica między “produktem” i “usługą”. Choć uPacjenta chce być produktem technologicznym, bo dzięki temu może osiągnąć skalę to jednak to ta część usługowa – wizyta domowa – buduje faktyczną opinię o interakcji z uPacjenta. Jeśli ten element Customer Journey się uda to początkowe frustracje z procesem zakupowym idą w zapomnienie.

Największe wyzwanie

Z powyższych insightów dochodzimy do oczywistego wniosku: jest zasadnicza różnica między tymi, którzy już raz skorzystali, a tymi, którzy jeszcze nie. Z natury rzeczy najłatwiej jest nam badać tych pierwszych (bo z nimi mamy prosty kontakt, także ze względu na udzielone zgody marketingowe), a w naszych danych największą “masę” robią ci, którzy nie skonwertowali.

To oznacza, że naszym największym wyzwaniem było przekonanie ludzi, że uPacjenta to faktycznie usługa warta zaufania za pierwszym razem. Jeśli ktoś już raz zaufał, wraca po raz kolejny, bo pamięta, jak diametralna jest różnicą między wcześniejszymi pobraniami w przychodni, a tym co doświadczył w uPacjenta. Niestety jest to tak wielka różnica, że bardzo trudno to przetłumaczyć na język korzyści istotny dla tych, którzy się jeszcze wahają. 

*Notka filozoficzna. Taka zmiana patrzenia po wydarzeniu nazywa się doświadczeniem transformatywnym. Zdarza się to rzadko, ale właśnie tak się czułem, jak po raz pierwszy skorzystałem z uPacjenta. To był w sumie pierwszy powód, dla którego rozważyłem pracę w tej firmie. Transformatywne doświadczenie to pojęcie, na które natrafiłem po raz pierwszy w zbiorze felietonów Karoliny Lewastam “Pasterze smoków”. To opowieści o rodzicielstwie, kompletnie niezwiązane z biznesem i technologią. 

Jeden z felietonów Karoliny był właśnie o niemożliwości wytłumaczenia komuś bezdzietnemu co to tak naprawdę oznacza posiadanie potomka. To źródło wielu zabawnych wniosków i drażliwych rozczarowań. 

Czym charakteryzuje się transformatywne doświadczenie? W skrócie ktoś to już go doświadczył, nie jest w stanie wystarczająco dobrze opisać go komuś, kto tego nie przeżył. To doświadczenie sięga tak głęboko do fundamentów identyfikacji człowieka, że potrafi zmienić wszystko, łącznie ze światopoglądem. W przypadku produktów i usług cyfrowych nie musi to być tak drastyczne doświadczenie, ale jego fundament jest podobny: ktoś, kto spróbował, zaczyna się różnić od tego, kto nie skorzystał.

Widzieliśmy dwie ścieżki prowadzące do rozwiązania: 

  • zdobycie jak najbardziej “kalorycznego” ruchu lub 
  • jak największe uproszczenie ścieżki zakupowej. 

To prowadziło do zaciętej debaty:

Pierwszy obóz mówił tak: nawet najgorszy proces zakupowy jest do przejścia, jeśli ktoś ma silną potrzebę – jeśli boli Cię ząb to wszystko Ci jedno ile przeszkód trzeba przeskoczyć, aby kryzysowo zapisać się do dentysty.

Drugi obóz mówił tak: To prawda! Ale nie wiemy, jak duża jest grupa tych faktycznie zdeterminowanych, ani tych wahających się. 

Pierwszy obóz: Tym bardziej powinniśmy zainwestować w uproszczenie ścieżki, by tych wahających się konwertować jak najszybciej.

Drugi obóz: Ale jesteśmy ślepi. Dane są kluczowe, bez nich nie wiemy, czy nam się udaje!


Mieliśmy ograniczone zasoby i nie mogliśmy robić obydwu rzeczy jednocześnie. Trzeba było podjąć decyzję, a zarówno pierwszy jak i drugi zestaw argumentów był dla mnie na swój sposób przekonywujący. 

-==:KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ:==-

Rozdział 2: Uciekający Product-Market Fit

2023

Przed Wami moje dziesiąte podsumowanie roku. Czas leci, co nie? Dla chętnych pozostałe edycje: 2022, 202120202019201820172016201520142013, a całą resztę zapraszam na skrót z mojego życia w 2023.

Piszę ten tekst nie (jak zazwyczaj) w jednej z warszawskich kawiarni, a z Teneryfy, gdzie zdecydowaliśmy się całą rodziną zimować. Fantazjowaliśmy o tym od lat i wreszcie to zrobiliśmy! To też piękne ukoronowanie tego dziwnego roku. Ale od początku:

Ruch to rozwiązanie

W tym roku do mojej aktywności fizycznej, głównie związanej z podnoszeniem ciężarów, dodałem więcej ruchu.

Kupiłem najtańszą opaskę śledzącą aktywność, wystawiłem rower z garażu i zacząłem wozić córkę do przedszkola w doczepionym z tyłu foteliku. Wracałem coraz większymi pętlami, wydłużając trasę o kolejne kilometry na tyle, na ile praca pozwoliła. Zmusiłem się też wreszcie do odświeżenia w serwisie mojej niezawodnej półkolażówki (teraz to się nazywa gravel), na której w czasach studiów przebiłem się przez słowackie Tatry i dojechałem do Krakowa. Ku przerażeniu mojej żony zacząłem stosować się do zasad Velominati i nie było odwrotu – musiał kupić lajkrowe spodenki z pieluchą i przeobrazić się w mamila.

Przypomniałem sobie na nowo dlaczego lubię rower i ile endorfin mi daje jazda na nim. Zacząłem regularnie jeździć w soboty rano, zwiększając dystans, aż wreszcie wspólnie ze znajomi robiliśmy pętle Wawa – Zegrze – Wawa i Wawa – Góra Kalwaria – Wawa, po 80km na sesję.

Jak ja lubię ten rower.

Niemniej, gdzieś w głębi mnie siedziało poczucie, że rower to za mało i za łatwo. Tkwię w tym sporcie, bo nie chce zaatakować mojego prawdziwego wroga – biegania.

Moja relacja z bieganiem była zimna. Co rok (poza pandemią) startowałem w Biegnij Warszawo, ale to była bardziej tradycja niż przyjemność. Bieganie było dla mnie nudną męczarnią, która wydawała się bezcelowa. Zakładałem słuchawki, odpalałem podcast albo audiobooka i przebiegałem kilka kilometrów, żeby mieć to już za sobą.

Tak było od moich biegowych początków, zanim jeszcze zacząłem studia i za każdym razem, gdy ponownie zaczynałem. Teraz, miałem inne podejście. Po pierwsze zauważyłem, że bieganie mnie uspokaja i wycisza. Po drugie, zdjąłem słuchawki i zacząłem obserwować moje otoczenie, zamiast się od niego odcinać. Po trzecie, nie czekałem na koniec, nie pośpieszałem, nie walczyłem z sobą. Po prostu biegłem przed siebie i chłonąłem. Pierwsze razy były trudne i „nie dla mnie”. Ale założyłem się z moim bratem, że przez tydzień codziennie będziemy biegać choć trochę. coś we mnie pękło. Odkryłem lepsze bieganie – w mojej głowie, a nie nogach. Dużą zasługę miała w tym książka „Born to Run”, o której później.

Przełom przyszedł, kiedy zrozumiałem, że większość mojego życia prywatnego i zawodowego jest „teoretyczna” – to odbijanie w głowie myśli, snucie planów, przewidywania, decyzje, strategie… Bieganie siłą rzeczy mnie gruntowało, bo wymagało praktycznego bycia tu i teraz, a nie myślenia, co będzie za godzinę czy za miesiąc.

Podczas biegania zacząłem zauważać, jak działa moje ciało i mózg. Pierwszy kilometr to jego walka z nową sytuacją. Mała zadyszka i próba powrotu do wygodnego spoczynku. Po 2, 3 kilometrach zaczyna się przyzwyczajenie i bariery w głowie mijają, oddech się uspokaja i robi się łatwiej. Po około 10 kilometrach rozpoczyna się magia – „zlewam się” z rytmem i ruchem i nie wiem w jaki sposób, ale budzę się po kilku następnych kilometrach z poczuciem, że nie wiem kiedy mi one minęły.

Jedna z moich teneryfskich tras biegowych. Cel: ten mały budynek na górze

Około 20 kilometra zaczynam czuć poszczególne części ciała – skończyły się łatwo dostępne zasoby energetyczne i ciało zaczyna sięgać głębiej. Oddech znów się skraca, stopy i kolana zaczynają boleć. Każdy krok wydaje się istotny, a głowa mi mówi, że nic się nie stanie jeśli się zatrzymam, w końcu i tak już dużo przebiegłem. Ale teraz już wiem, skąd ten głos pochodzi i nauczyłem się od niego oddzielać. To rozpaczliwa biologiczna próba ochrony tych zasobów, które jeszcze zostały. W końcu nie wiadomo, kiedy uda się je odbudować, bo nasze mózgi nie ufają, że kalorie są i będą ciągle łatwo dostępne.

Ta ściana jest najtrudniejsza do przebicia. Na szczęście jest znacznie cieńsza niż głowa nam mówi. Niemniej kolejne 5-10 kilometrów jest obiektywnie trudne, ale nie niemożliwe. A co jest dalej? Jeszcze nie wiem, bo czasu mi wystarczyło na dotarcie do 30 kilometrów. Wiem natomiast, że…

To nie jest sufit

Wraz ze dodaniem treningów kardio zaczęły się też dziać inne rzeczy, których nie czułem przy statycznych treningach siłowych. Zacząłem się ścigać ze sobą szukając momentu, w którym sam przyznam, że już przeginam. Stawiałem sobie coraz bardziej absurdalne i straszne (dla mnie samego) wyzwania, ale za każdym razem po ich przekroczeniu wracałem do domu i mówiłem Paulinie, że to jeszcze nie sufit.

Ciekawiło mnie jak ten limit wygląda. Moim pierwszym celem było spalenie dziennie 500kcal – do tego wystarczyło oddychać i trochę chodzić. Następnie było 1000kcal, co w dniach bez siłowni wymagało już odrobinę wysiłku. Dodanie roweru i biegania spowodowało, że przebijanie 1500 i 2000 kcal dziennie stało się realne. Wiele miałem dni z dwoma jednostkami treningowymi i tygodnie, w których codziennie był choć jeden trening. Teraz mój rekord to 3234kcal w dniu przebiegnięcia 20km przez góry na Teneryfie. Ale to ciągle nie jest sufit!

Moja progresja aktywności w tym roku

Natomiast takie spalanie wymaga coraz więcej czasu, którego już po prostu nie miałem, biorąc pod uwagę obowiązki domowe i zawodowe. Wymaksowałem wszystkie dostępne opcje treningowe w trakcie logistyki dom-szkoła-praca. Postanowiłem więc zmienić podejście i zamiast wydłużać aktywność utrudniać i udziwniać ją sobie.

Moje piękne biegowe Asicsy zamieniłem na minimalistyczne Merrelle z praktycznie nieistniejącą amortyzacją (to też zasługą książki „Born to Run”), przez co czułem każdą nierówność na trasie. Na początku było to trudne do zaakceptowania, ale teraz nie wyobrażam sobie innego biegania i bardziej gruntującego (he, he) doświadczenia. Jest w takim bieganiu coś prawdziwego. Do tego dodałem obciążenia: moim ulubionym jest bieganie z 3 letnią córką na plecach i ściganie się jednocześnie 7 letnim synem, który popyla obok na rowerze.

Kolejny eksperyment to bieganie nocą – znacznie wolniejsze i ostrożniejsze, bo z minimalnym oświetleniem z czołówki lub latarki telefonu. Dzięki obecności na Teneryfie, mogłem do tego dołożyć bieganie w górach. Szczególnie na moją wyobraźnię podziałała bliskość słynnego szlaku 0.4.0 od Oceanu po szczyt wulkanu Teide o wysokości prawie 4000 metrów. W grudniu połączyłem jedno z drugim i finalnie obserwowałem wschód słońca z punktu widokowego na tej trasie, po wbiegnięciu 500 metrów różnicy poziomów po ciemku. Cudowne uczucie.

Wschód słońca z punktu widokowego La Corona. W dole Porto de la Cruz

Kolejnym eksperymentem był udział w imprezach biegowych. Pierwszą z nich był Runmageddon, na którą namówił mnie brat, a drugą bieg niepodległości w mojej lokalnej miejscowości. Obydwa były świetnym doświadczenie, bo bieganie w grupie w której wszyscy się ścigają ze sobą, ale jednocześnie się dopingują daje niesamowite poczucie wspólnoty.

Widać podobieństwo?:)

Moje eksperymentowanie oparte jest na szukaniu tego limitu możliwości. Zaskakuje mnie to, że mimo coraz trudniejszych wyzwań, ciągle widzę miejsce na więcej i sam fakt przekraczania tych granic daje mi ogromną przyjemność bez kaca moralnego. Tym bardziej jaram się moimi planami na przyszły rok, bo udziwnienia będą jeszcze ciekawsze – sami zobaczycie.

Wybory

Tak się składa, że wyniki wyborów parlamentarnych i prezydenckich pojawiają się zaraz po moich urodzinach. Przez ostatnie 8 lat miałem pod tym względem smutne imprezy, bo świętowałem je w poczuciu bycia obcym we własnym kraju. Ale te urodziny wreszcie były inne.

W przeciągu kilkunastu dni od zmiany rządu zadziało się tyle niespodziewanie pozytywnych wydarzeń, że to aż podejrzane. Mam jakąś iskierkę nadziei, że po latach ześlizgiwania się w moralną i etyczną przepaść odbijemy się i wrócimy do etapu, w którym będzie można wrócić z wewnętrznej emigracji.

Zaczynają się dziać pozytywne rzeczy w polskiej polityce. Nie jestem do tego przyzwyczajony i czasami boję się, że to może być sen, albo jakaś sprytna pułapka. Sądzę, że dużo ludzi z mojego pokolenia jest w podobnej sytuacji i zastanawiają się, czy mogą mieć nadzieję. Czy to rozważne mieć już nadzieję?

Tym bardziej, że za naszą wschodnią granicą nie jest najlepiej. Sytuacja zamienia się w walkę pozycyjną o niezdefiniowanym zwycięzcy. Ukraina się broni, ale wsparcie Zachodu wysycha, a Rosja może jeszcze mnóstwo swoich obywateli poświęcić. Niedługo wybory w USA, w których realnym scenariuszem jest powtórka cyrku Trumpa.

Jak w tej sytuacji funkcjonować? Jakie wybory podejmować, żeby zapewnić swojej rodzinie bezpieczeństwo?

Relacje

Ten rok był dla mnie czasem wynurzania się z na powierzchnię z deficytu relacji.

Ostatni raz tak miałem 4 lata temu, gdy nasz syn kończył 3 lata i powoli można było sobie układać życie na nowo po ciężkiej walce z kaprysami i oczekiwaniami małego człowieka. Wtedy jednak zdecydowaliśmy się na drugie dziecko, więc jedyne co nam się udało to zaczerpnąć na chwilę powietrza przed ponownym zanurzeniem.

Teraz nasza córka skończyła 3 lata, znów się wynurzam i mam coraz więcej czasu, aby odetchnąć i rozejrzeć się dookoła. Co zobaczyłem?

Kolejny rok związku pełen był perturbacji i nauki, że nie każdy ma tak jak ja. Ciągle muszę to sobie przypominać, czasami boleśnie. Ale też wiem, że ta inność to jest dokładnie to, czego sam nie mam, a czego potrzebuje. Za każdym razem, gdy robimy z Pauliną testy osobowości to nasze wyniki są lustrzanymi odbiciami. Skrajnie różnie reagujemy na sytuacje społeczne czy nagłe zmiany, co innego wywołuje u nas ekscytacje i stres. Ale łączy nas empatia i ciekawość tej drugiej perspektywy. W tym roku poczułem jak mnie to relacyjnie spaja.

Nasze dzieci są coraz bardziej samodzielne i coraz bardziej widzę w nich prawdziwych ludzi, a nie tylko dzieci. Młodsza córka zaskakuje bardzo konkretnymi preferencjami (zwierzęta: tylko białe konie; kolor: tylko różowy), ze starszym synem już mogę ponerdzić o grach i strategiach przetrwania w Minecrafcie. Mamy już wspólne zainteresowania, wspólne sporty, wspólne doświadczenia. Teraz już tylko czekam, aż zacznie się etap „Ok, boomer”

Wchodziłem w 2023 z poczuciem, że moja siatka społeczna jest nikła, ale to była gruba nieprawda. Potrzebowałem tylko pomocy, aby zrozumieć, że nawet ja jestem istotą społeczną, na swój własny sposób.

Szczególnie to było widać wśród znajomych facetów. Nam ciężej buduje się sensowne relacje społeczne, nie posiadamy tego zmysłu przegadywania swoich problemów i sytuacji życiowych jak większość kobiet. Tym bardziej cieszę się, że mam z kim wyjechać wspólnie na camping, pościgać się na rowerze, przegadać filozofię, poprzerzucać gruz, ponarzekać na partnerki, przypompować na siłce czy wypić macchiato z filigranowej filiżanki. Dzięki chłopaki, że jesteście!

Inwestowanie

Finansowo to był rok to czas odbudowy kapitału po zainwestowaniu w mieszkanie na wynajem kupione w 2022 roku. Mieszkanie szybko znalazło najemcę, który przedłużył wynajem o kolejny rok. Wychodzi na to, że na teraz nasza hipoteza inwestycyjna się sprawdza: w przeciwieństwie do trendu, zainwestowaliśmy w lokum przyjazne rodzinie i zwierzętom, bo sami wiemy jak ciężko jest znaleźć dobre miejsce dla siebie w zalewie warszawskich kawalerek inwestycyjnych.

Ponowne akumulowanie kapitału na giełdowym IKE było i jest żmudnym procesem. Ale na (nie)szczęście giełda dostarczyła dużo zwrotów akcji.

W tym roku skupiłem się na prostym dokupowaniu całego SP500 oraz wzmacnianiu pozycji na CD Projekcie licząc na to, że spółka odbije się po kryzysach wizerunkowych rozpoczętych falstartem Cyberpunka. Wszystko wskazywało na dobre redemption story. Niestety w mojej ocenie to, co zadziało się w świecie realnym nie zostało odzwierciedlone w cenie akcji. Niemniej ja jestem cierpliwy i lubię akumulować.

Finalnie ten rok był pełen górek i dołków giełdowych, ale większość z nich nawet nie zauważyłem, bo coraz rzadziej uzupełniam moje statystyki. Powoli dochodzę do wniosku, że nie ma potrzeby patrzeć na wyniki raz na tydzień – chyba przestawię się na analizę raz na miesiąc.

Progresja skuteczności moich inwestycji zaczynając od połowy 2018 roku do teraz

Stosując metrykę z zeszłego roku: jeśli ktoś dałby mi 10 tysięcy dolarów w połowie 2018 to na koniec 2023 oddałbym mu 15.5 tysięcy dolarów. To daje CAGR (średnioroczna stopa zwrotu) na poziomie 8.17% czyli gorzej o prawie 2% w stosunku do 2022 roku. Niemniej jestem zadowolony bo to ciąglewyżej od mojego założonego minimalnego 6%. Z drugiej strony lepiej bym wyszedł ładując wszystko w SP500, a jeszcze lepiej po prostu nadpłacając kredyt hipoteczny. Co pewnie będzie moim finansowym celem w 2024 roku.

Książki

To nie był dla mnie dobry rok na czytanie i słuchanie książek. Wyparły je bieganie i rower – a wtedy nie chcę niczego słuchać.

Zostają mi więc tylko krótkie okresy samotności, jazda samochodem oraz wspólne czytanie i słuchanie z dziećmi. Niemniej te kilka książek, które przeczytałem lub przesłuchałem dwie zostaną ze mną na dłużej:

Can’t Hurt Me” Davida Gogginsa. Goggins jest nazywany najtwardszym człowiekiem na ziemi. Czytając go, nie mam wątpliwości, że to prawda. To jak Goggins zrobił ze swojego cierpienia paliwo do rozwoju jest niesamowite, a jego masochizm w dziwny sposób motywujący. To w sumie przez niego zacząłem biegać rano i jeździć w deszczu na rowerze. Jego „im gorzej tym lepiej” było dla mnie dobrą mantrą do powtarzania na 20 i 30 kilometrze biegu, gdy nogi się pode mną uginały. To byłaby moja książka roku gdy nie…

Born to Run” Christoffera McDougalla. Pamiętam jak widziałem papierowy egzemplarz ze 13 lat temu na domówce u znajomego, który mocno ją zachwalał. Ja byłem sceptyczny: co może być ciekawego w książce o bieganiu? Drugi raz wspomniał o niej mój brat w październiku tego roku i dał mi ją jako prezent. Od pierwszych minut byłem wciągnięty bez reszty w historię relacji autora z Caballo Blanco, plemienia biegaczy Tarahumara i całego panteonu żywych legend. Czego tam nie ma! Czeski 18 krotny rekordzista świata Emil Zatopek, który lubił biegać ze swoją żoną na plecach w śniegu, czy Mensen Ernst, który przebiegł z Paryża do Moskwy w czternaście dni (!), średnio po 200 kilometrów dziennie (!!) w 1832 roku (!!!). Okazuje się, że świat jest pełen niezwykłych biegających ludzi.

To dzięki filozofii biegania wyłożonej przez autora zrozumiałem, że bieganie to nie walka ze sobą, to doświadczenie bycia ze sobą. T przyjemność z poruszania się i obserwacja rzeczywistości, która chrupie pod stopami i wieje w policzki. Książka roku, bez dwóch zdań.

Jedną nową rzeczą, której się o sobie dowiedziałem w tym roku to fakt, że lubię… kryminały, szczególnie w stylu cozy crime. A wszystko zaczęło się od rodzinnego słuchania Joanny Chmielewskiej i jej serii książek dla dzieci „Janeczka i Pawełek”. Jeśli macie okazję to polecam serdecznie dla dzieciaków 7+ i dorosłych.

Finalnie skończyło się na 10 książkach w tym roku – możecie zobaczyć pełną listę jak zwykle na Goodreads.

Podróżowanie

Pod względem podróży ostatnie 12 miesięcy było dla nas odbiciem od covidowo-wojennego dołka w 2022, 2021 i 2022.

Po raz pierwszy wybrałem się na dłuższy wyjazd urlopowy bez mojej najbliższej rodziny. Owszem, zdarzały się delegacje albo wyjazdy bez dzieci, ale to było coś nowego. Na początku było to trochę straszne (jak oni sobie poradzą?), ale całkiem sprawnie moja głowa się przestawiła na czerpanie przyjemności z bycia pojedynczą osobą a nie częścią grupy.

Ostatni raz w tym miejscu byłem 10 lat temu. Nie miałem jeszcze ani żony ani dzieci.

Nasz pierwszy duży wyjazd w roku to była gruba sprawa: najpierw ja pojechałem z bratem i jego ekipą na narty do północnych Włoch, a później przeleciałem samolotem na Sycylię, gdzie doleciała do mnie Paulina z dzieciakami i w grupie rodzin zwiedzaliśmy wyspę najpierw od strony Katanii a później Trapani. Tam też spędziliśmy święta wielkanocne.

Zachodnia Sycylia bardziej nam się spodobała

Gdy już zrobiło się w Polsce cieplej to otworzyliśmy sezon kamperowy majówkową wizytą w Słowackim Raju. Miesiąc później zobaczyliśmy wreszcie Góry Izerskie i spróbowaliśmy słynnych gofrów w Chatce Górzystów. We wrześniu łącząc kwestie zawodowe i wycieczkowe przejechaliśmy przez Kraków i zahaczyliśmy o Wieliczkę, a później Katowicki Spodek podczas mistrzostw szachowych szkół podstawowych.

Sucha Bela

Co więcej to też rok, w którym nasze dzieci były po raz pierwszy na dłuższych wakacjach bez nas, co też dało nam przestrzeń na dorosłe eksplorowanie. Wybraliśmy się więc w szaloną podróż do Łodzi – nagle i bez żadnego planu. Krejzi!

Jedno z moich ulubionych zdjęć 2023. Tatry od strony Białki Tatrzańskiej

Miałem też po raz pierwszy okazję zrobić wyjazd tylko ja i syn wraz ze znajomymi tatami. Pojechaliśmy wszyscy do fantastycznego campingu niedaleko Warszawy i mieliśmy prawdziwie męski wypad. Czas jeden na jeden z własnym dzieckiem (jak się ma dwójkę) to rzadkość, dopiero wtedy się go w pełni docenia.

Ucieczka z krainy badyli

Od lat wraz z Pauliną wyrywamy sobie włosy z głowy, że musimy spędzać zimę w Polsce. Nie zrozumcie mnie źle, ja bardzo lubię prawdziwą zimę, pełną zasp śnieżnych skrzących się w słońcu. Ale takich dni ze śniegiem jest coraz mniej, nie mówiąc już o świetle. Żelazna kurtyna chmur w połączeniu ze zmianą stref czasowych dobijał nas energetycznie i emocjonalnie. Zresztą, jak mogło być inaczej, skoro rano budziliśmy się w ciemnicy, szliśmy do przedszkól, szkół i prac, aby tam spędzić zachmurzony dzień i wyjść z instytucji po zachodzie. A to co było za oknem to zanieczyszczone powietrze i wszechobecne bezlistne badyle i pośniegowe błoto. Czułem się jak w klatce.

Więc, gdy wreszcie okoliczności roboczo-edukacyjno-logistyczne ułożyły się po naszej myśli, to uciekliśmy z krainy badyli w cieplejsze miejsce. A poniżej nasza epicka historia, dla potomności.

Najpierw trochę kontekstu. Nigdy nie chciałem mieć samochodu, wydawał mi się niepotrzebną stratą pieniędzy, nie czerpałem też szczególnej przyjemności z jazdy. Niestety posiadanie dzieci zmusiło nas do tego wydatku. Postawiliśmy sobie jednak warunek, że to musi być wyjątkowy samochód, który będzie pełnił też dodatkową rolę jako mały camper. Po naszej podróży po Islandii w 2019 roku wiedzieliśmy, że to możliwe, bo tam jeździliśmy zmodyfikowanym dostawczakiem Citroen Berlingo z drewnianym stelażem, materacem i kuchenką z tyłu.

Gdzie we Francji

Stwierdziliśmy, że podobny myk możemy zrobić też w Polsce. W 2021 znaleźliśmy sobie przedłużone Berlingo z ogrzewaniem postojowym, kupiliśmy na Allegro wkład camperowy Vacamod z wysuwaną kuchenką gazową i rozkładanym łóżkiem i staliśmy się oficjalnie kamperowcami. Berlingo sprawdza nam się doskonale, bo można nim wjechać i do miasta i na przełęcz górską i nikt nawet nie wie, że da się w nim całkiem wygodnie spać. A na czas poza sezonem wkład kamperowy wystawiamy do garażu i mamy dużo przestrzeni na graty. Oczywiście nie ma wszystkich wygód dużego campera, ale oferuje nam wystarczająco dużo.

Tak dużo, że stwierdziliśmy, że to właśnie nim uciekniemy z krainy badyli. Jako miejsce docelowe wybraliśmy Teneryfę, wyspę wiecznej wiosny. 3500 kilometrową podróż z Warszawy do Huelvy zrobiliśmy w 8 dni przejeżdżając przez Czechy, Austrię, Włochy, Francję, Monako (nawet nie zauważyliśmy :) i Hiszpanię. Następnie w Huelvie wsiedliśmy na prom i po 31 godzinnym rejsie wreszcie dotarliśmy na Teneryfę.

Nasza trasa

Po drodze trochę zwiedzaliśmy, głównie po mniej zatłoczonych miasteczkach i trzymając się z dala większych skupisk. Skusiła nas jedynie Genua i już mam nauczkę do końca życia – nigdy więcej do tego miasta nie wjadę.

Nasze dzieci są już od lat trenowane w takich podróżach i spaniu na dziko w samochodzie w nigdziebądziu, więc nie robiło to na nich większego wrażenia. Czasami mam wrażenie, że są większymi hardkorami od nas.

Najgorszy czas całej podróży to był jednak prom na wyspę. Zarządzanie energią dwójki dzieci przez dwa dni i noc to piekielnie trudne zadanie, szczególnie gdy na promie przestrzeń do zabawy z dziećmi jest mniejsza niż dla psów (upadek cywilizacji europejskiej, jak nic)

Życie na Teneryfie

Osiedlenie się na Teneryfie oznaczało oczywiście poukładanie sobie życia na nowo. Na szczęście mieliśmy sprzyjające warunki: ja w większości pracuję zdalnie, Paulina jest między projektami, Staś uczęszcza do szkoły pozasystemowej, gdzie nauka zdalna nie jest problematyczna, a Hania jeszcze w przedszkolu. Oczywiście rzeczywistość szybko nam zweryfikowała plany, bo ciężko wymagać od dwójki energicznych dzieci, żeby trzymała się zasad i respektowały godziny pracy, ale generalnie poszło lepiej niż się spodziewałem.

Moje teneryfskie biuro

Poza tym widzieliśmy jak dużo edukacji udaje nam się przemycić przy okazji podróży – nauka hiszpańskiego w sklepie, geografii podczas wycieczek, matematyki przy przeliczaniu złotówek na euro.

Dzięki temu, że tutaj zachód słońca jest po 18:00, a wieczory ciepłe to prawie każde popołudnie spędzaliśmy na wypadach po lokalnych górach i plażach, czasami korzystając z fal i ciepłej wody oceanu. Teneryfa pełna jest atrakcji do zwiedzania, więc nie ma czasu na nudę.

Mieszkamy w małej, 6 tysięcznej miejscowości na wysokości 500 metrów npm. Jest tutaj fryzjer, kilka sklepów spożywczych i pewnie z 5 barów przy głównej ulicy. Wszyscy siedzą na powietrzu, przejeżdzające samochody trąbią witając tubylców pijących piwo lub kawę. W sobotę rano do najbliższego baru schodzimy na churrosy i gorącą czekoladę, a dzieci lecą na malutki plac zabaw obok kościoła.

Główna ulica w naszym miasteczku

Jest tutaj pięknie, choć czasami ta prowincjonalność daje nam w kość. Do większego miasta trzeba jechać pół godziny przez górskie serpentyny. Następną godzinę do stolicy, gdzie jest centrum handlowe, kino, kawiarnie, parki i inne udogodnienia, do których jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Nie ma też co tutaj liczyć na ładną architekturę i design, międzynarodową kuchnię na poziomie czy działający szybko ecommerce. Znajomi ekspaci już się z tym pogodzili sugerując nam, żebyśmy o tym miejscu myśleli jak o cieplejszej Polsce 15 lat temu.

Dracena Draco, 1000 letnie drzewo

Mi to jednak nie przeszkadza. Codzienne słońce oraz wspaniałe okoliczności przyrody pozwoliły mi odżyć. Wyjazd tutaj to była najlepsza decyzja w tym roku, mimo tego, że bardzo się jej bałem. Wracamy na koniec stycznia, ale już teraz myślę co zrobić, aby takie zimowanie powtórzyć.

Zobaczymy, pożyjemy

Spisuję w swoim notatniku najlepsze powiedzonka moich dzieci odkąd potrafią mówić. Podczas naszej podróży, gdy zastanawialiśmy się nad trasą, nasza młodsza córka Hania powiedziała „No cóż – zobaczymy, pożyjemy”. I faktycznie coś w tym jest.

Mój utwór roku

Ten rok przypomniał mi jak ważne jest zmienianie środowiska, wychodzenia z kieratu powtarzalnych czynności i nieodróżnialnych dni. Mój mózg potrafi się w nich dobrze umościć i znaleźć argumenty, aby nic nie zmieniać – szczególnie, że dwa ostatnie lata nie obfitowały w bezpieczną przewidywalność. Pisząc jednak te słowa 4000 kilometrów od domu zdaje sobie sprawę jak dużo moich strachów jest wyolbrzymiona, nawet jeśli się wydarzy. I wiem, że to wyolbrzymienie to kolejna próba zabetonowania się i zatrzymania w miejscu, gdzie wszystko jest pod kontrolą. Bardzo bym chciał, żeby to było możliwe, ale wiem, że nie ma na to szans. Czas wszystko weryfikuje. To co młode stanie się stare, to co piękne – zwiędnie. Więc może lepiej odpuścić walkę z entropią?

2022

Gratulacje z przeżycia najbardziej nieprawdopodobnego roku w naszej nowożytnej historii! Sami przyznajcie: czy był w Waszym świadomym życiu rok z większą liczbą wydarzeń? W każdym razie w mojej już 9 letniej kronikarskiej karierze (20212020, 2019, 2018, 2017, 2016, 2015, 2014, 2013) ten rok jest zdecydowanie „najciekawszy”.

Gdy już myślałem, że kurz osiadł i możemy rozpocząć odbudowywanie życia po pandemii, to wybuchła wojna tuż za granicą. Znów stolik z mozolnie układanymi puzzlami został przewrócony do góry nogami.

Poniżej najważniejsze puzzle, które w tym roku nie spadły na ziemię.

Ukraina

24 lutego rano dowiedziałem się, że Rosja zaatakowała Ukrainę. Potrzebowałem kilka godzin, aby zrozumieć, co to znaczy. Pamiętam, jak jakiś czas później, siedząc pod prysznicem, spanikowałem. Zacząłem się zastanawiać co zrobić, ile by ode mnie wymagało przetransportowanie się z rodziną do Portugalii na urlop z opcją pracy zdalnej. Następnego dnia staliśmy już w kolejce podobnie myślących ludzi pod urzędem wyrabiając brakujace dowody i paszporty całej rodzinie.

Pamietam, jak wyglądały moje spotkania w pracy i fundacji. Gdzieś, między słowami, ludzi mieli poczucie, że to wszystko co codziennie misternie budują to o kant dupy potłuc, bo zawsze może przyjść jakiś ork z karabinem czy rakietą i wszystko zrównać z ziemią. To jaki jest sens?

Mieszały mi się w głowie różne emocje. Z jednej strony poczucie szczęścia, że jestem po tej bezpiecznej stronie granicy, z drugiej przebłyski paniki, że to poczucie bezpieczeństwa jest iluzoryczne. Z innej wkurwienie na ludzi, którzy uważają, że mogą w imię jakichkolwiek idei podpisywać się pod mordowaniem innych, smutek myśląc o tych wszystkich przerażonych uchodźcach. Do tego dochodziło zmęczenie – przecież dopiero co odbiliśmy się od dna z COVIDem, a teraz kolejny kryzys.

Jednocześnie łapałem się małych promieni światła: spontanicznych akcji jak gdy TIR z owocami i warzywami, jadący do kijowskiego supermarketu zatrzymał się na Wilanowie, bo właściciele stwierdzili, że lepiej będzie wszystko sprzedać w Polsce, a za te pieniądze zawieźć materiały medyczne na front. To było piękne jak oddolnie wszyscy się zorganizowali i wykupili cały towar.

Jakiś czas później postanowiliśmy z Pauliną mocniej się zaangażować i dodaliśmy nasze miejsce do bazy tymczasowych noclegów dla uciekających rodzin. Jako pierwsza trafiła do nas rodzina z Zaporoża: mama z dwójką synów i kotem. Jechali 6 dni aby dotrzeć do Polski, opowiadali o lejach bombowych w drogach, samochodach w rowach i strachu jak im towarzyszył. 

Kilka dni później trafiła do nas mama z 10letnią córką z okolic Kijowa. Podczas alarmu bombowego schowali się w metrze i dostali możliwość ewakuacji. Mając tylko jedną torebkę skorzystali z okazji zostawiając wszystko za sobą (tata nie mógł, bo został powołany do służby). Pokazywali nam zdjęcia z wakacji, wspólne wycieczki i imprezy rodzinne – wtedy do nas dotarło, że ta rodzina jest zupełnie taka jak my. Równie dobrze to Paulina mogła tak uciekać z naszymi dziećmi na Zachód.

Poczułem się krucho.

Normalizacja normalizacji

Z każdym następnym tygodniem Rosjanie obrywali coraz mocniej. Strach ciągle był, ale idea niezwyciężonej rosyjskiej armii i geniuszu Putina się ulotniła. Łatwiej więc było sobie znormalizować sytuację, w ten sam sposób jak dziesiątki tysięcy ludzi umierających na COVID w 2021 roku.

Życie toczy się dalej. Trzeba funkcjonować, mimo dziesięciu miesięcy konfliktu tuż za naszą granicą. Jeść obiady, chodzić do pracy, jeździć na wakacje. Układać te puzzle jeden po drugim. Za każdym razem zaskakuje mnie jak elastyczni są ludzie w dostosowywaniu się do sytuacji. Jesteśmy prawdziwymi maszynami do adaptacji.

4 lata inwestowania

W 2018 zrobiłem pierwsze kroki inwestycyjne za namową mojego przyjaciela Przemka Gershmanna. Dałem sobie wtedy 4 lata, żeby ocenić efekty – teraz czas to sprawdzić.

Jest wiele sposobów, aby liczyć skuteczność inwestycji i ka`żdy ma jakąś swoją wadę. Poniżej jeden, który mi się wydaje najprzyjaźniejszy: „Ile obecnie warte jest moje pierwotnie zainwestowane hipotetyczne 10 tys dolarów”. Odpowiedź: prawie 15 tys dolarów. To daje 10% corocznego zwrotu. Dużo? Mało? Nie wiem, ale dla mnie wystarczająco bo pierwotnie wychodziłem z założeniem 6% rok do roku.

W tym czasie natomiast dużo się zadziało:

  • 3 miesiące po moich debiucie (kupiłem CDProjekt i ETF SP500) zaczął się krach 2018/2019. W skrajnym momencie byłem 10% pod wodą. Całkiem niezły początek przygody, co?
  • 2019 był bardzo łaskawy, niemal nieprzerwany rajd w górę, w którym dostarczałem nowej gotówki i kupowałem szeroki rynek. Wszystko pięknie rosło, nawet pod koniec roku, gdy zaczęły pojawiać się pierwsze sygnały o jakimś tajemniczym wirusie…
  • I wreszcie balonik pękł w połowie marca 2019. Patrzyłem z niedowierzaniem jak wszystkie indeksy pokazują się na czerwono a moje zyski wyparowały,
  • Z równie wielkim niedowierzaniem obserwowałem, co działo się dalej. Silny spadek był preludium do jeszcze większego rajdu w górę. Ja w ten rajd długo nie wierzyłem i to był mój (do tej pory) największy błąd,
  • Cieszyłem się jednak z akumulowanych przez te dwa lata akcji CDProjektu, które w grudniu 2020 przebiły 400zł/sztukę z okazji ciśnienia związanego z Cyberpunkiem. Dla mnie to już była przesada, więc po raz pierwszy zrobiłem prawdziwą redukcję portfela,
  • Miałem szczęście początkującego, bo kilka dni później CDP spadał aż do połowy wartości z 2022 (co wykorzystałem na powolne uzupełnianie, aby obniżyć sobie średnią cenę zakupu),
  • Największy portfel miałem na początku stycznia 2022, ale już w lutym zdecydowałem się zlikwidować 2/3 z niego i przeznaczyć na inną inwestycję,
  • I znów miałem szczęście, bo udało mi się dosłownie dni przed ogólnorynkową korektą pocovidową (a to jeszcze było przed agresją Rosji w Ukrainie)

Jak oceniam 4 lata inwestowania? Przede wszystkim muszę powiedzieć, że się myliłem: pierwotnie bałem się, że giełda to ruletka, która mnie wciągnie jak hazard. Możliwe, że tak może działać na innych, ale ja czuję się z giełdą kompatybilny – nie mam problemu z czekaniem i akumulowaniem. Nie czuję potrzeby szybkich ruchów i nie chcę walczyć z nudą. Filozoficznie pasuje mi najbardziej podejście Charliego Mungera: „kup i siedź na dupie”.

A na co poszły pieniądze ze zlikwidowanego portfela? Na wkład własny do kredytu hipotecznego.

Ja, rentier?

Rok temu pisałem, że rozważam pozagiełdowe inwestycje. Wtedy już byliśmy na etapie przyznanego kredytu hipotecznego, ale nie chciałem niczego zapeszać.

Moja rodzina i znajomi drapali się za głowę, gdy dowiedzieli się, że biorę kredyt na zakup mieszkania. Przez te wszystkie lata im przecież mówiłem, że nie chcę mieć na sobie tego ciężaru, a tymczasem ich tak zaskakuję.

To była jedna wyjątkowa okazja. Właściciele to nasi dobrzy znajomi, którzy wyprowadzają się poza miasto, znamy dobrze okolicę, znamy mieszkanie, mocno czujemy jego potencjał jako nieruchomość do wynajęcia i wiemy o nim zanim jeszcze trafi na szeroki rynek. Wygląda na to, że mogę tutaj zagrać w przyjemną grę, gdzie asymetria informacji jest po naszej stronie. Właśnie takie sytuacji szukałem, aby przechylić moje negatywne podejście do kredytu. Działaliśmy szybko, gdy zrozumieliśmy, że to dobry pomysł, a i tak cały formalności zajął nam 6 miesięcy.

Oczywiście inflacja w nas mocno uderzyła, ale już na etapie wyliczeń zakładałem, że musimy się przygotować na dwukrotnie wyższe raty. Skok stóp procentowych z 0.5% na ponad 6.5% i do tego inflacja z 4% na 18% nie była dla nas katastrofalny (ale tak czy inaczej ciągle mocno boli). Jeśli jednak patrzy się na perspektywę 20+ lat to uspokaja myśl, że te stopy będą się zmieniać jeszcze tyle razy, że ta obecna inflacja stanie się niemiłym wspomnieniem.

Razem z Pauliną mieliśmy pewną hipotezę inwestycyjną: chcieliśmy, żeby nasze mieszkanie na wynajem było przyjazne dla rodzin z dziećmi i zwierzętami (co w każdym podręczniku inwestora jest traktowane jako błąd). W efekcie warszawski rynek jest zalany metrażowo zoptymalizowanymi kawalerkami, które wyglądają super w Excellu i nie nadają się do prawdziwego życia. Poszliśmy pod prąd i w naszym anegdotycznym przypadku było warto – znaleźliśmy fajnych lokatorów już po tygodniu od puszczenia ogłoszenia.

Urlopowanie razem i osobno

W długi weekend majowy otworzyliśmy sezon urlopowy naszym campervanem wyprawą na wyspę Wolin. Przekraczając dumny znak mówiący że jesteśmy na wyspie to w sumie… nic się nie zmieniło. Nijak nie dało się odczuć, że jesteśmy na wyspie. Nie tak sobie to wyobrażałem w 6 klasie podstawówki na geografii! Niemniej sama możliwość pokazania po raz pierwszy Morza Bałtyckiego naszej córce, tak jak 4 lata wcześniej synowi to było miłe doświadczenie.

Pierwsze spotkanie córki z Morzem Bałtyckim

Nasz długi urlop zaczęliśmy pod koniec czerwca. Pierwszy etap to powolna podróży w stronę Beskidu Żywieckiego, nocując po drodze w okolicy Częstochowy.

Skalny labirynt w Błędnych Skałach

Następnie spędziliśmy tydzień w schronisku PTTK Przysłop, gdzie dzieci miały kolonie w trybie „razem ale osobno”: razem się spało, a później dzieci były porywane na serię tułaczek po lesie, budowy szałasów i przepraw przez strumyki. Z dala od miasta, ulic i samochodów dzieci szybko przechodzą w swój „dziki” styl życia: bieganie po polanach, kąpanie się w zimnej wodzie i walki na patyki.

W drugim tygodniu zjechaliśmy na dół do cywilizacji i później na zachód wzdłuż gór i w stronę Wrocławia.  

Okolice Warszawy

Na koniec wspólnego urlopu skoczyliśmy na last minute na Korfu, pobyć trochę sami i odpocząć od dzieci. To w sumie był mój pierwszy raz na all inclusive – poczułem co to znaczy sączyć (prawie bezalkoholowe) piwko w basenie.

Sezon zakończyliśmy wspólnym wypadem w cudowne okolice Olsztynka z naszymi kamperowymi znajomymi

Wspólnie i osobno

Naszym tegorocznym odkryciem były escape roomy. Zwiedziliśmy przez ostatni rok zarówno takie dla dorosłych (Powstanie Warszawskie, Katakumby) ale także dziecięce. Ciekawe jest to, że w Polsce mamy bardzo aktywną społeczność escaperoomowców, którzy umawiają się w całej Polsce na wspólne ich rozwiązywanie.

To, co Escape Roomy nam uświadomiły, to fakt, że ja i Paulina mamy zupełnie inaczej poukładane głowy. Ta neuroróżnorodność powoduje że dobrze się zgrywamy: ona łączy kropki, ja analizuje fakty. Ja idę od ogółu do szczegółu, ona odwrotnie. Świetnie się zgrywamy w takim zamkniętych przestrzeniach, w której celem jest dotarcie do mety.

Kontynuuję też moją tradycję wolnych czwartków. W ciągu tego roku miałem kilka projektów, którymi sobie je wypełniałem: jednym z nich było odwiedzenie wszystkich studyjnych kin w Warszawie, innym (obecnym) było przejście przez cały kurs nocode’u kupiony optymistycznie ponad rok temu.

Książki

To nie był dobry rok jeśli chodzi o czytanie książek. Finalnie nawet nie udało mi się dociągnąć do jednej książki na miesiąc, ale za to mam dużo rozpoczętych i nie skończonych pozycji (tutaj mój przegląd na Goodreads).

Dlaczego tak się stało? Było wiele powodów: mniej się przemieszczam po mieście więc mam mniej słuchania audiobooków. Poza tym czuję, że mój mózg znowu zaczął się odzwyczajać się od czytania papieru (zbyt szybko traci koncentrację). Powrót do papieru jest jak trening siłowy.

Niemniej dwie książki jednak szczególnie chciałbym wyróżnić. Pierwsza z nich to „Leviathan Falls” – dziewiąta, finałowa część serii Expanse. Ah, co to był za wspaniały świat, co za wielowymiarowe postaci i skala wydarzeń rozciągnieta na kosmologiczną skalę! Wychodzi na to, że przejście przez te wszystkie dziewięć części zajęło mi 4 lata. Ostatnia część dała mi to, czego potrzebowałem: mądre, nieśpieszne zakończenie. Oraz ogromny smutek że to już koniec.

Druga książka pochodzi z zupełnie innego obszaru: „Courage to be disliked”, o której już wspominałem w 2021. To światopoglądowy walec. Jest tam wiele interesując idei, ale najciekawsza dla mnie to myślenie wertykalne i horyzontalne. Ludzie myślący wertykalnie uważają, że są w ciągłej walce o status i pozycję w hierarchii. Ich cel to bronić swojej pozycji przed tymi niżej i ściągać w dół tych wyżej. W tym samym paradygmacie rozwijają się ich związki osobiste i rodzinne. Ludzie myślący horyzontalnie zakładają, że wszyscy są równi przez sam fakt istnienia. Jedyna droga do przodu jest możliwa, jeśli wszyscy ruszamy się do przodu. Nie trudno jest zobaczyć, kto z tych perspektyw jest psychologicznie i społecznie zdrowsza.

Misja na 2022: wytrenować znów mięsień czytania papierowych książek.

Gra w rodziców i dzieci

W tym roku mieliśmy podwójny kamień milowy: nasze młodsze dziecko poszło do przedszkola, a starsze do szkoły. To znów przewróciło do góry nogami rodzinną logistykę i jeszcze nie osiągnęliśmy domowej homeostazy.

Nasze dni są ciężke. Nie mamy buforów, bardzo łatwo cały nasz rodzinny domek z kart może przewrócić byle powiew zmiany w kalendarzach. Ta ciągła niepewność i konieczność bycia w kilku miejscach jednocześnie drenuje energetycznie i emocjonalnie. Oby to było warte swojej ceny.

Słuchając po raz któryś już zebranych wykładów Alla Wattsa trafiłem na moment o roli rodziców. Najpierw powinni skrupulatnie uczyć swoje dzieci grać w grę jakim jest życie: relacje, interakcje, komunikacje, kooperacje, konsekwencje – mają zrozumieć zasady, żeby szybko stanąć ma swoich społecznych nogach.

Ale! Przychodzi moment, gdy rola rodziców się zmienia i istotne staje się coś innego: uświadomienie dzieciom, że to wszystko to właśnie tylko gra. Ona odbywa się w naszych kolektywnych głowach. Nie da się w nią wygrać, bo zawsze jest ktoś wyżej, ktoś to ma więcej. Można jej stawić czoła dopiero jak się zrozumie, że nie ma sensu traktować jej poważnie. 

To jeszcze nie jest nasz moment, ale boję się, że nadejście wcześniej niż się spodziewam – bo ja sam nie potrafię tej gry przestać traktować serio. Jak więc móglbym nauczyć tego moje dzieci?

Nowa praca

Po urlopie rozpocząłem nową pracę w startupie uPacjenta założonego przez Dominika Swadźbę i Konrada Kargola. Samą usługę poznałem jeszcze w 2021, gdy odbilismy się od problemu pobrania krwi naszym dzieciom. Było to absolutnie niewykonalne w przychodni czy punkcie ze względu na stres i strach jakie wywoływały u dzieci.

Wtedy Paulina znalazła możliwość pobrania w domu właśnie dzięki uPacjenta. Pamiętam, że napisałem wtedy do Konrada, że uPacjenta robi fantastyczną robotę – nie da się opisać o ile lepiej jest mieć pobraną krew w domu, nawet dla dorosłego. To transformative experience.

Nie zmieniłem pracy ponieważ w poprzednim miejscu było mi źle. Wręcz przeciwnie: DobryMechanik dalej świetnie się rozwija. W uPacjenta jednak czuję, że mogę robić coś osobiście dla mnie ważnego. Zmniejszać ból, którego sam doświadczyłem. To zupełnie inny zestaw motywacji.

Paulina lubiła mi dogryzać przez ostatnie lata, że moje umiejętności powinny być wykorzystane na coś ważniejszego niż rozwożenie pizzy, zamawianie taksówek czy naprawy samochodów. Pokazywała mi jak dużo jeszcze jest do zrobienia tam, gdzie są „prawdziwe” problemy, jak w jej ulubionej branży ochrony zdrowia.

No to jestem. I plany mam ambitne.

Przynależność

Czasami myślę o moich potrzebach jak o baterii, które trzeba napełniać. Mam potrzebę ciszy i czasu dla siebie – żeby poczytać i pofilozofować. Mam potrzebę robienia sensownych rzeczy, które wnoszą innym ludziom wartość w życiu. Ale praca zdalna przyniosła mi nową potrzebę, lub odkryła taką, o której nie miałem pojęcia: potrzebę przynależności.

Lubię pracę zdalną, jak zapewne każdy introwertyk. Mój problem z nią polega jednak na tym, że zacząłem przez nią czuć samotność. Rozmawianie z ludźmi na płaskim ekranie nie ma tej samej „rozdzielczości” jak na żywo. Gdy siedzi się większość dnia przed płaskim ekranem to ciężko budować poczucie przynależności – do grupy czy idei.

Pracując w biurze spontaniczne spotkania i rozmowy dzieją się naturalnie. Pracując w domu trzeba je sobie samemu zorganizować, a to wymaga dodatkowej energii.

Ale to nie tylko przynależność do ludzi, to także przynależność do czegoś większego: życia, natury, idei. Ciągle coś robiąc, przemieszczając się z miejsca w miejsce, dążenie do kolejnego celu zaciemnia to poczucie po prostu „bycia”. 

Jeden z lepszych moich momentów w roku. Cały dzień siedziałem na werandzie, dzieci biegały po działce, przychodzili jedni ludzie, wychodzili inni. Nigdzie nie musiałem się śpieszyć. Lubie tak.

Siła i waga

To rok największego progresu mojej formy po katastroficznych latach pandemii. Kontynuowałem pracę nad siłą rozpoczęte w 2021 dochodząc do absurdalnych wyników (z perspektywy początków). Przebijałem cele jeden za drugim.

Okazało się że realne jest osiągnięcie 500 kilogramów w trójboju siłowym (suma rekordów z martwego ciągu, przysiadu ze sztangą i wyciskania na ławce). Faktycznie czułem się silny, z czego zdawałem sobie sprawę przy błahych okazjach jak przenoszenie mebli czy przemieszczenia się będąc obwieszonym dwoma bąbelkami.

Finalnie dotarłem do 455kg i faktycznie czułem że cel jest w zasięgu wzroku. Miałem jednak w planach jeszcze jeden cel: chciałem sprawdzić, czy faktycznie Intermittent Fasting jest uwagi.

IF zadziałało na mnie bardo dobrze (spadło mi ponad 10% wagi), ale efekt uboczny jest taki, że wraz ze spadkiem wagi spadła mi też siła. Teraz mozolnie próbuje zrównoważyć jedno z drugim.

W każdym razie w swoim życiu próbowałem już wielu systemów i diet i każda z nich miała w sobie wbudowany deal breaker: trzeba o niej pamiętać. Narzut pamiętania o tym co wolno a czego nie wolno… a do tego jeszcze liczenie kalorii. W dłuższej perspektywie to bardzo trudne to kontrolowania, szczególnie po całym dniu intelektualnego wysiłku.

Dlatego takim odkryciem było dla mnie IF: wystarczy zrezygnować ze śniadania i kolacji. Cała reszta to przypisy. Na początku było trudno, ale potrzebowałem tygodnia, aby się mentalnie przestawić. Później zobaczyłem, że to wręcz łatwiejsze niż moja dotychczasowy nie-system , bo rezygnując ze śniadania zyskuje sporo czasu rano i ograniczam liczbę podejmowanych decyzji o tym, co mam zjeść. Szczegółowo o IF rozpisał się Michał Sadowski tutaj.

Podsumowując

To był męczący rok. To był rok błyskawicznego przerażenia i podskórnego strachu. To był rok postępu i początku wątpienia w progres. To był rok nowych początków i konsekwencji. To był rok wielu wydarzeń i znurzenia. To rok, w którym było dużo dobrym lokalnych wiadomości, które toneły w globalnych problemach. To był rok bez wspólnego mianownika.

Gdzieś w środku wierzyłem, że jak już wynurzymy się covidowej zawieruchy będziemy mieć nowe otwarcie, nową rzeczywistość do zagospodarowania. Tymczasem dostaliśmy w nagrodę nowe problemy. A może zawsze tak było tylko mój wewnętrzny radar był nastawiony na inne rzeczy?

To był pierwszy rok, w straciłem swoją dotychczas niezachwiany optymizm co do przyszłości. W tym roku już nie czułem, że „będzie już tylko lepiej”. Nie wiem czy to kwestia mojej zmiany związanej z wiekiem (czy to już kryzys wieku średniego?) czy obiektywna sytuacja, ale martwiłem się w tym roku bardziej niż zwykle. 

Dwa lata pandemii, która płynnie przeszła w wojnę za naszą granicą przekierowały mój mózg na to, co mogę stracić zamiast na to, co mogę zyskać z czasem. Na początku tego wpisu napisałem, że znów ktoś mi przewrócił stolik z puzzlami. Ale to nie jest precyzyjne: Ja się boję, że patrząc jak inne stoliki obok się wywracają przyjdzie też czas na mój. A im więcej mam ułożonych puzzli, tym bardziej się boję.

Nie lubię tej perspektywy i chcę przeznaczyć kolejny rok, aby coś z tym zrobić.

To co mnie podtrzymuje przy duchu to świadomość, że „to też minie”, a po trudnych przeżyciach przychodzi nie tylko stres, ale także wzrost.

Niemniej: przydałby się rok jak za dawnych lat, kiedy nic się nie działo. Komu to przeszkadzało?

Pozostawiam Was z myślą na 2023 z kalendarza Loesje