Prosument na świętej wojnie

Jason Calacanis jest w moim odczuciu jedną z najciekawszych osobistości rynku startupowego w USA. Swoja pozycje uzyskał po części dzięki niesamowitej pracowitości i uporowi (zasłynął swego czasu powiedzeniem, że zwalnia z pracy wszystkich, którzy nie są pracoholikami) ale także bardzo nieuczesanemu charakterowi.

Jeśli ktoś mu podpadnie i nie podporządkuje się jego zasadom zostaje zazwyczaj rozjeżdżany przez machinę skleconą z jego sympatyków, znajomych i przyjaciół. A każda z tych grup jest wyjątkowo wartościowa i składa się z wpływowych osobistości.

Calacanis nie ma problemu z mówieniem największym postaciom rynku technologicznego, że są idiotami i zachowują się jak małe dzieci (o ile mnie pamięć nie myli, to tylko w jednym odcinku swojego podcastu This Week in Startups obraził w ten sposób zarówno Marka Zuckerberga jak i Erica Schmidta). Nie ma też litości dla Steve’a Jobsa i NYT:

W jaki sposób uchodzi to wszystko Jasonowi na sucho? Bo jest rzeczywiście szczery, konkretny i i transparentny w swoich poglądach. Zuckerbergowi bowiem się należało – nazwał go głupim dzieciakiem, gdy okazało się, jak nieudolnie wprowadzono nowego zasady prywatności na Facebooku. Schmidtowi dostało się po głowie, gdy krytykował zwolenników anonimowości w Sieci.

Wracając jednak do Calacanisa i jego świętej wojny, którą wytoczył Keiretsu Forum. Keiretsu to coś na kształt naszego funduszu inwestycyjnego – z tym, że każdy, kto chce się przedstawić przed ściśle dobraną publicznością (w domyśle mają to być inwestorzy, ale zazwyczaj byli usługodawcy w postaci finansistów i prawników) musiał zapłacić za taką możliwość – i to kwoty w granicach 1 tys  dolarów!

Calacanis był tym oburzony i jego ADHD dało o sobie znać natychmiast: przyniósł ze sobą na czas nagrywania podcastu AK 47 i zadeklarował świętą wojnę wobec wszystkich instytucji, które wyłudzają pieniądze od startupowców. Siła oddziaływania Jasona i jego zwolenników była tak ogromna, że Keiretsu, wielka, dysponująca ogromnymi środkami instytucja (i przy okazji kilka mniejszych o podobnej zasadzie działania) musiały się zwinąć z rynku. To jednak mu nie wystarczyło – otworzył więc swoje własne konkurencyjne spotkanie VC, gdzie to inwestorzy płacą za stolik, a startupowcy przedstawiają swoje projekty za free.

Jason Calacanis jest przykładem na to, jak konsument (albo lepiej: prosument) ma siłę oddziaływania. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach nie rzuci się nagle na naszym rynku na nieuczciwe praktyki TPSA, Orange, Plusa, Ery czy innych molochów, ale słusznie ukierunkowany gniew Internautów potrafi zdziałać cuda – najlepszym tego przykładem jest działalność społeczności Wykopu, czy reakcja na „Nie przerabiam, nie kradnę” w wykonaniu Microsoft Polska.

Konsumenci, szczególnie ci, którzy korzystają z Sieci i znają swoją własną wartość robią coś więcej niż tylko głosują butami (klikami) – ale w momencie, gdy ktoś ich traktuje niepoważnie, są w stanie się odegrać – i to o wiele mocniej, niż ktokolwiek by się spodziewał. I nic, doskonały PR, specjaliści od negocjacji, cuda social media nie są w stanie pomóc, gdy taka „święta wojna” została wypowiedziana.

Gniew to wielka siła.

Układ nerwowy Internetu

Jedna z najbardziej dających do myślenia (choć lepsze byłoby angielskie określenie „mind boggling”) prezentacji na ostatniej Auli Polskiej należała do Jacka Artymiaka – doświadczonego developera m.in urządzeń mobilnych, obecnie promującego localolo.com

W całej swojej prelekcji Jacek umieścił kilka bardzo wartościowych myśli, które nie dają mi teraz spokoju (klasyczny efekt „o kurde, dlaczego ja na to sam nie wpadłem”).

Nowa komunikacja maszyn. Jacek wysunął odważną tezę, że rewolucja Twittera i (ćwierć rewolucja) Blipa to jedynie faza rozwoju czegoś, co można nazwać układem nerwowym Sieci. Pierwszy raz tego typu sformułowanie usłyszałem w jednym z podcastów Leo Laporte’a (prawdopodobnie był to TWiT), który stwierdził, że to Twitter jest obecnie jego źródłem newsów (sidenote: tutaj przychodzi mi pomysł na jeszcze jeden temat, który chcę poruszyć w przyszłości: wykorzystywanie innych ludzi jako własnych filtrów informacji). Wracając jednak do tematu- Jacek mówi, że niczym nowym jest to, że to ludzie „mikrokomunikują” się ze sobą – prawdziwą nowością jest włączenie do tej globalnej konwersacji maszyn- na tych samych prawach. Choć brzmi to teraz trochę ironicznie, często informacje przekazywane przez zaprogramowane maszyny bywają ciekawsze od ciągłych repostów żywych organizmów. Jacek mówił o TowerBridge i Lufiewkrzokach, a ja od siebie dodam tylko tweetującą roślinkę czy Big Bena.

Komunikacja bez uczestnictwa. Inna myśl przekazana przez Jacka dotyczyła nowego poziomu komunikacji – jeszcze nie wiem jak ją nazwać, ale chyba można śmiało powiedzieć, że to komunikacja rozszerzona. Dlaczego?

Bo rozszerza obecne metody wymiany informacji – mamy mowę, pismo (i pochodne: sms, mail, IM, mikroblogi), gesty, ekspresję twarzy itd. Te wszystkie formy są intencjonalne: komunikujemy się wtedy, kiedy chcemy.

Jacek natomiast stwierdził, że czeka nas nowa kanał przekazywania informacji: bo komunikatem jest także to, gdzie jesteśmy (geolokalizacja), jak szybko  (akcelerometry) i w którym kierunku (cyfrowe kompasy) się przemieszczamy, jakie mamy tętno (fitbit), jak śpimy (wakemate), a nawet ile ważymy (withings).

To nie jest pieśń przyszłości – są już systemy, które te dane pobierają – brakuje jeszcze (o ile mi wiadomo) jednego miejsca, w którym te wszystkie metadane będą gromadzone (czy będzie to Twitter?). Nie wierzycie? iPhone na GPS, kompas cyfrowy i akcelerometr, trzy następne urządzenia są już do kupienia w USA. Każde z nich dzięki wifi może być w każdej chwili online (i tweetować).

Co prowadzi nas do ostatniego wniosku: po co ktokolwiek miałby to robić? I tutaj pojawia się ostatnia i konkludująca myśl: Inwigilacja dobrowolna. Userzy chcą być śledzeni, mierzeni, badani, profilowani – bo czują, że coś na tym zyskują. W zamian za obdarcie ich z części prywatności (sidenote: temat prywatności i Facebooka też jest na liście moich tematów) uzyskują lepsze dopasowanie do ich własnych preferencji. Pierwszym z brzegu przykładem niech będzie chociażby filtrowanie wiadomości w Google w zależności od lokalizacji użytkownika.

Poza tym, mamy jeszcze efekt marchewki (bez kija, na szczęście) – doskonałe przykłady to Gowalla, MyTown i FourSquare – im częściej korzystasz z tych aplikacji w swoich ulubionych miejscach, tym więcej wirtualnych nagród (tarcze, gwiazdki itp.) otrzymujesz. Cytując (z pamięci) Jacka:

Autorom tych aplikacji udało się to, czego nie mogli dokonać ani MO ani partia, ani administracja publiczna – zmusić obywateli do meldowania się.

ps. sądzę, że kilku osobom to umknęło, ale Jacek powiedział jeszcze mimochodem, że za dwa lata będzie więcej telefonów z Androidem niż iPhone’ów. Obawiam się, że może mieć rację.