Bieg Rzeźnika 2025

Zrobiłem już w życiu kilka mocnych wydarzeń sportowych (jak Triathlon w Serocku, Runmagedon Hardkor w Myślenicach, Maraton Warszawski, czy 100km w Backyard Ultra w Radomsku), ale nic do tej pory mnie tak nie przetyrało jak start w Biegu Rzeźnika. To był największy wysiłek fizyczny w moim dotychczasowym życiu i całkowita dezintegracja ciała i głowy.

Wszystko zaczęło się w maju 2024, gdy wśród uczestników Backyarda w Bielawie zobaczyłem ludzi z przypinkami i koszulkami z charakterystycznymi dzikami i napisem „Bieg Rzeźnika”. Już gdzieś kiedyś słyszałem tę nazwę, ale nie do końca kojarzyłem o co chodzi. Niemniej wiedziałem, że jeśli ktoś zrobił Rzeźnika to należy mu się jakaś forma respektu na dzielni. Więc ja też chciałem mieć taką koszulkę.

Zacząłem czytać z czym to się je i oczy mi się rozszerzały z każdą nową informacją. Bieg ma 84km i ponad 4400m różnicy poziomów w górę (ciężko mi było to sobie wyobrazić). Zaczął się od zakładu dwóch kumpli ze znajomymi, że uda im się ten dystans pokonać w 12 godzin, co wydawało się niedorzeczne. Ale 6 z 10 zawodników sie to udało! I tak, od 21 lat (!!!) co rok odbywa się nowa edycja. No i zgodnie jest nazywany jednym z najtrudniejszych ultramaratonów w Polsce. Na tyle trudny, że trzeba go pokonywać parami.

Byłem wtedy świeżo po przebiegnięciu swojego pierwszego Backyarda i czułem potrzebę poszukania czegoś większego. Więc na początku sierpnia 2024 przekonałem mojego brata Mateusza i zapisaliśmy się edycję 2025. Choć racjonalnie wiedziałem co ten bieg oznacza, obejrzałem filmiki i poczytałem wspomnienia byłych uczestników, to jednak to, co przeżyłem przekroczyło moje oczekiwania.

Pod koniec 2024 roku udało mi się z bratem znaleźć poleconego trenera (piątka Łukasz Baranow!), który zaczął nam układać plan ataku na Rzeźnika. Niestety mój brat ze względów osobistych musiał odpuścić bieg, ale ja trenowałem twardo na tyle na ile dało mi na to szanse płaskie Mazowsze. Tuż przed biegiem też dołączył do mojej pary Romek Grygierek (o którym będzie więcej poniżej).

Start: Komańcza -> Żebrak (17km)

Budzik nastawiony na 0:45 na sprawdzenie sprzętu i prowiantu, obsmarowanie całego ciała sudocremem, kremem na opalanie, sprejem na kleszcze i ostatnia toaleta. O 1:45 wsiadamy do autobusów i odjeżdżamy z Cisnej do Komańczy, skąd zaczyna się bieg.

Ja i mój rzeźniczy partner – Romek

Początek jest prosty: szeroka asfaltowo-szutrowa droga, która dopiero po kilku kilometrach zamienia się w wąską ścieżkę między drzewami. Jest ciemno, ale biegniemy zwartą grupą, wiec czołówki oświetlają dobrze trasę odsłaniając kamyki, błoto i korzenie.

Mijamy Jeziora Duszatyńskie i zaczynają się pierwsze mocniejsze (15% +) podbiegi, na których po raz pierwszy mogłem wypróbować kijki biegowe. Jestem w pełni energii i atakuje górki z dużym entuzjazmem plotkując sobie z Romkiem o życiu i branży technologicznej z czasów pierwszych sieci reklam online (tacy starzy jesteśmy!). Powoli wstaje słońce, ludzie wyłączają czołówki i zdejmują kurtki. Pogoda zapowiada się piękna.

Trzymam się planu żywieniowego: co 40 minut żel i tabs z solą i systematyczne nawadnianie z dwóch półlitrowych flasków. Z żywieniem i nawodnieniem jest tak, że człowiek orientuje się, że siadła mu bateria gdy jest już za późno – trafia na ściane i nie może z siebie wydobyć nic więcej i żałuje, że półgodziny wcześniej nie zjadł zgodnie z planem. Mój plan natomiast zakładał, że za około 10 kilometrów, na przełęczy Żebrak, uzupełnie wodę więc nie muszę się nią martwić teraz.

Po 17 kilometrach i pierwszych 500 metrach różnicy poziomów wbiegamy na przełęcz Żebrak i szukam stacji regeneracyjnej. Jedyne co widze to mała budka z czyjąć butelką Coli w środku. Żadnej wody, jedzenia, ani nic takiego. To mi mocno wjechało na psychikę, bo potrzebowałem chociaż symbolicznej przerwy.

Dopiero po biegu dowiedziałem się, że nie można było tam dojechać ze względu na zerwany most po drodze a i tak miała to być jedynie stacja pomiaru czasu, bez innego supportu. Nauczka na przyszłość.

Intro do mordęgi: Żebrak -> Cisna (32km)

Sprawdziłem zapasy: z żelami jest dobrze, ale zostało mi jakieś 200ml wody na kolejne 16 kilometrów – bardzo mało biorąc pod uwagę, że słońce coraz wyżej i zaczyna się ciepło. Ale ja dygoce w środku. Biegnę jeszcze w rękawiczkach i zapiętej kurtce. Mokra od potu koszulka nie ma jak wyschnąć więc mi zimno, ale ja nie otwieram kurtki bo mi zimno. Zaklęte koło.

Dobiliśmy się na Wołosań, ale niewiele z tego pamiętam – jedynie ciągłe zbiegi i podbiegi w lesie, które na mapce wyglądają jak malutkie piksele. Jestem już po kilku żelach i czuje, że żołądek mi się buntuje. Przestraszyłem się, bo jeśli to się utrzyma i zacznę wymiotować, to nie ma szans na skończenie biegu. Na szczęście sytuacja była chwilowa.

Na koniec odcinka był baaardzo długi zbieg, wypadający z lasu wprost na asfaltową drogę prowadzącą do centralneogo punktu Rzeźnika na Orliku w Cisnej. To tutaj będzie za kilkanaście godzin meta, ale teraz wiemy, że udało nam się zakończyć pierwszy etap pomiarowy.

Wpadamy na Expo zgodnie z planowanym czasem, ale sztuką będzie się go trzymać przez pozostałe 50 kilometrów biegu.

Przepak

Pierwsza dzida: Cisna -> Smerek (48km)

Po szybkim uzupełnieniu wody (wreszcie!) zgarniam kilka suszonych owoców i zaczynamy przepak. Romek odebrał nasz wspólny worek, zmieniam koszulkę, czapkę, buffki i spodenki na świeże i suche i wreszcie przestaję dygotać z zimna. Kurtka trafia do plecaka, pakuję na wszelki wypadek także zapasowe skarpetki i dodatkowy flask, aby mieć w sumie 1.5l hydracji ze sobą.

Chwila na słońcu i ruszamy na nasz pierwszy prawdziwy wspin: Rożki. Dosłownie kilka minut po rozpoczęciu okazuje się, że zmyliły nas strzałki kierujące na inny bieg i wchodzimy złym podejściem. Musieliśmy cofnąć się około kilometra tracąc przez to kilkanaście minut. Na szczęście chwilę później byliśmy już na odpowiedniej trasie i rozpoczęło się żmudne, 3 kilometrowe podejście na szczyt.

Tak (i gorzej) było przez 3 kilometry

Zrozumiałem w praktyce dlaczego kijki są takie przydatne – nie tylko zwiększają liczbę punktów podparcia rozkładając ciężar ciała, ale także pozwalaja nie spaść z tak pochylonego terenu. Moje łydki zaczęły rozpalać się ogniem, a kręgosłup prosił o przerwę. Miałem krótki oddech mimo tego, że zegarek nie wskazywał na wysokie tętno.

Wtedy dotarło do mnie na co ja w ogóle się porwałem. Tak, rozumiałem teoretycznie, że to bieg górski, że ma mnóstwo przewyższeń i z konkretnego powodu nazywa się Rzeźnik, ale… po co mi to było?! A to dopiero pierwszy z kilku takich podejść.

No, ale tam gdzie jest podejście musi być też zbieg. Minęliśmy Okrąglik a później Fereczatą i ruszyliśmy w dół do Smerka, gdzie, jak wszyscy mówią, jest najlepszy punkt regenaracyjny jaki widzieli.

Absurd: Smerek -> Roztoki (70km)

I faktycznie – czego tu nie było! Trzy rodzaje zup, chleb ze smalcem, ciasta, żelki, nawet nalewki! Większość z tych rzeczy była dla mnie za ciężka, ale pokusiłem się o zupę pomidorową z dokładką, pomarańcze, kawałek ciasta i trochę coca-coli.

Od około dwudziestu kilometrów uciskały mnie skarpetki i choć odsuwałem to od siebie, to musiałem wreszcie coś z tym zrobić. Usiadłem na leżaku, zdjąłem buty i powoli usuwałem skarpetki. Oszczędzę Wam zdjęć, ale wyglądało to tak, jakby obydwu moim stopom wyrosły szóste palce. Nauczony doświadczeniem nie przebijałem pęcherzy (wtedy wyeksponowana skóra boli najbardziej) tylko ostrożnie nasmarowałem stopy grubą warstwą sudocremu i założyłem nowe skarpetki.

Dopiero co minęliśmy połowę dystansu, zrobienie pozostałych 40km z takim stopami to nawet jak na mnie będzie surowy wymiar kary – a to będzie najdłuższy, bo aż 22 kilometrowy etap biegu. Ale zacisnąłem zęby i ruszyliśmy z Romkiem na kolejny odcinek.

Po wybiegnięciu z punktu trafiliśmy na tzw. „drogę na Wietnam”. W sumie to nikt nie wie czemu się tak nazywa, ale patrząc jakie leje są na nawierzchi to odpowiedź nasuwa się sama. Po chwili truchtania poczułem, że jednak przesadziłem z żarciem. Trawienie tego wszystkiego zaczęło spowalniać moje ruchy i usypiać. Za to Romek był w cudownym nastroju (co za kocur!), możliwe jednak, że z powodu tych nalewek.

Po drodze dołączył do nas samotny 20 letni student z Poznania, który chciał Rzeźnika zrobić ze swoim tatą, ale niestety ten dopiero co miał kontuzję, więc syn idzie sam. Zresztą sytuacja się odwróciła, bo rok wcześniej to właśnie młody miał kontuzję w podobnym miejscu, a tata dokończył samotnie.

Romek, widząc, że ciężko mi biec, wymyślił, że będziemy biegli 50 kroków, a później 20 maszerowali i tak po kilku seriach doszliśmy do ścieżki w lesie prowadzącej prosto w górę. Romek się uśmiechnął i powiedział, że dobra wiadomość jest taka, że na tym podejściu już nie musimy biec i więc odpocząć idąc. A ja patrząc przed siebie i w górę myślałem, że zwariował.

Widziałem ścieżkę, która wyglądała jakby szła nieskończenie długo w górę – to podejście na Paprotną. To były 4 kilometry jednostajnego wspinu o nachyleniu 20-35% stopni, podczas którego nie dało się robić nic innego poza gapieniem się w ziemię, liczenia kroków i bolących części ciała. Całe te podejście zlało mi się w jeden obraz wyrytej w ziemi ścieżki pełnej zdradliwych korzeni i ruchomych kamieni. I jedna myśl kołatała mi się w głowie: na ch%$@ mi to?!

To było absurdalne doświadczenie. Później, rozmawiając na campingu z finiszerami ze wcześniejszych lat i mówili to samo: wejście na Paprotną pamięta się do końca życia, a niektórym jeszcze się śni po nocach.

Zaczęły mi się mylić momenty brania żeli i tabletek (czy to było 30 czy 10 minut temu?). Jeśli wezmę za szybko to spalę mój zapas i nie zostanie mi nic na końcówkę, ale jeśli wezmę za późno to mnie odetnie energetycznie. Do tego skończył mi się pierwszy flask wody, a przed nami jeszcze minimum 12 kilometrów.

Przystanąłem na chwilę, aby zobaczyć, ile już za mną, ale zegarek był nieubłagany – nie byłem nawet w połowie drogi na szczyt. Zagryzłem zęby i ślamazarnie krok za krokiem szedłem w górę. Na tym jednym podejściu miałem ze 3 kryzysy egzystencjalne – ból poszczególnych części ciała zniknął, ale pojawiło się coś innego, takie ogólne zmęczenie i spadek energii. Wtedy odpaliłem kolejny trik: spuściłem na moje stopy i wybijałem nimi rytm do przodu. Kroczek po kroczku. Nie ważne ile jest do przejścia, ważne że idę.

Widoki z Paprotnej

Gdy wreszcie weszliśmy na sam szczyt Romek miał dla mnie dobrą i złą wiadomość: dobra jest taka, że to już najwyższy szczyt biegu, zła, że jeszcze DWA równe trudne podejścia przed nami. Ale żebym się tym za bardzo nie przejmował to powiedział, że jeśli chcemy się zmieścić w limicie, to nie ma teraz czasu na te rozkminy i trzeba przyśpieszyć.

PO CO JA SOBIE TO ROBIĘ? NA CH*&^ MI TO BYŁO?!

Po wejściu na Paprotną zobaczyłem trochę horyzontu i nastrój mi się poprawił: wreszcie zobaczyłem jak dużo już dzisiaj za nami. „Teraz już tylko z górki” – tak się oszukiwałem. Przed nami kilka kilometrów biegania szczytami patrząc na Bieszczady po sam horyzont. To był mój ulubiony kawałek, tak lubię biegać i nawet zmęczenie mi tutaj nie przeszkadzało.

Po prawej Słowacja

Zmieniłem tarcze zegarka tak, aby mi pokazywała ile do końca Rzeźnika: jeszcze niecałe 30 kilometrów i 4 godziny do limitu czasu. Byłem względnie spokojny, że zdążymy, ale widziałem, że Romek nerwowo liczy. On coś wiedział, ale bałem się pytać co.

Po 50 kilometrach biegania mój mózg przyzwyczaił się do zmęczonego człowieka, ale pojawiło się coś nowego: przetarcia skóry. Choć biegałem w wielokrotnie przetestowanych ubraniach to jednak po takim dystansie byle szew czy nitka potafi podrażnić skórę jeśli ociera się o ciało kilka tysięcy razy.

Raz po raz wbiegaliśmy w las a później na otwarte zbocza. Wszystkie one wydawały mi się takie same i zaczynałem mieć poczucie, że wariuję. Pytałem nawet Romka czy my nie biegamy w kółko?

Po drodzę minęliśmy skulonego w krzakach zawodnika, któremu organizm nie wytrzymał. Jego partner przykrył go folią NRC, na wszelki wypadek wziął też drugą od nas. Na szczęście GOPR już wiedział i wysłali pomoc. Liczyliśmy tylko na to, że to nie był ten studenciak z Poznania, szkoda by było. Po biegu podliczyłem, że 36 par na 253 startujących zostało wyeliminowanych przez kontuzje lub zejście z trasy (ponad 14%).

Po kilku mniejszych górkach i dołkach docieramy znów do Okrąglika. Zamknęliśmy wielką pętlę, co oznacza, że przed nami zbieg do Roztoki i punkt regeneracyjny (wreszcie!).

Wyliczanki: Roztoki -> Liszna (79km)

Punkt w Roztokach był malutki, ale mieli wszystko czego potrzebowałem. Uzupełniłem flaski, zgarnąłem kilka kwaśnych żelków i bananów. Chciałem się napić wody na zapas, ale miałem tak wysuszone gardło, że nie prawie nic przełknąć.

Romek mnie mocno pośpieszał mówiąc, że teraz to już absolutnie nie ma siadania, bo nie będę miał siły wstać. W tym momencie to już nie miałem nawet ochoty dyskutować i robiłem co mi mówił.

Ruszyliśmy chodem, który zamienił się w powolny bieg. Warun był sprzyjający – asfalcik, delikatnie pochylony teren, spokojny wiaterek. Przebiegamy kawałek przez malutką miejscowość oraz strumyk i przed nami pojawiła się kolejna dzida: podbieg pod Rosochą – prawie 400 metrów różny poziomów na dystansie 2km. Aby odwrócić uwagę zaczęliśmy wyliczać sobie po kolei jaki górki mamy już za sobą. Po niespełna 14 godzinach ciągłego wysiłku, a wcześniej 2 godzinach spania autentycznie zapominałem co działo się minuty wcześniej.

Dawałem sobie przyzwolenie na stawanie tylko po to, aby wrzucić kolejny żel i sól. Czując coraz większe zmęczenie postaniłem zwiększyć dwukrotnie dawkę tabsów z solą, bo najgorsze co mogłoby mi się teraz przytrafić to skurcz na końcówce biegu.

Rosocha weszła sprawnie, chwilę później także padła pod naszymi stopami Hyrlata. A to oznacza, że teraz przedostatni hardkorowy zbieg do Lisznej, a potem ostatnie nemesis.

No stromo: Liszna -> Cisna (87km)

Wpadliśmy do punktu w Lisznej mając godzinę i 45 minut zapasu do limitu czasowego. Uważałem, że to porządny czas biorąc pod uwagę, że do końca całego dystansu mamy raptem 5 kilometrów, czyli tyle co nic. Oh, jak bardzo się myliłem.

Uzupełniłem jednego flaska i złapałem w rękę kilka kawałków arbuza. Większość mi jednak wypadła, bo od jakiegoś czasu traciłem czucie w palcach u rąk .

Przekroczyliśmy w biegu strumyk i ruszyliśmy na ostatnią dzidę czyli ponowne forsowanie Rożków, ale inną trasą. Szło nam sprawnie, ale w pewnym momencie zobaczyliśmy wracających z góry biegaczy. Czy to możliwe, że znowu się pomyliliśmy?! Słyszałem dziewczyny z pary obok, które zaklinały rzeczywistość mówiąc, że Rożki to zawsze była k%#@ je@#% i ona tak z nami pogrywa.

Ale niestety, okazało się, że wchodzimy na inną górę niż powinniśmy. Straciliśmy kilkanaście minut, ale spojrzałem na zegarek – była 19:00, więc mieliśmy jeszcze równo godzinę, aby wrócić na trasę, wejść na Rożki i z nich zbiec z metę. Była jeszcze szansa!

Pierwsze poranne wejście na Rożki to było pierwsza weryfikacja mojej kondycji. Ta góra mnie wyjaśniła i pokazała miejsce w szeregu. Teraz muszę na nią wejść jeszcze raz, na wyczerpanych bateriach, ale za to z konkretną determinacją. Zostało nam tylko 4 kilometry do końca! Z tego 1 kilometr w góre, a później 3 kilometry zbiegu. To się ciągle może udać!

Minąłem po drodze kilkanaście osób dzielących się na dwie grupy: jedni mówili, że to niemożliwe, aby się jeszcze wyrobić; drudzy, że się zastanowią jak już będą na szczycie Rożków. Ja nie miałem już miejsca w głowie na te rozkminy, cel był jeden.

Weszliśmy na szczyt mając na zegarkach 35 minut do limitu. Romek rzucił się do biegu w dół krzycząc że teraz ciśniemy na maksa! Nie dałem sobie nawet chwili na złapanie oddechu i poleciałem za nim wymijając kolejne zrezygnowane pary biegaczy. TO SIĘ K%$%^ MUSI UDAĆ!

Ten zbieg to jedna z najbardziej epickich rzeczy jakie zrobiłem w życiu. 3 kilometry przy 370m różnicy poziomów pokonane w 20 minut oznaczało, że praktycznie spadałem z tego stoku zamiast zbiegać. Tętno skoczyło mi do 196. Puściły mi tutaj wszystkie hamulce i dałem grawitacji pracować na moją korzyść, jedynie pomagałem sobie kijkami, licząc na to, że będą mnie przyhamowywać przy bardziej stromych odcinkach.

Wybiegliśmy z lasu na asflatową drogę, w tle było już słychać wiwatującą publikę. Mijamy kolejne pary, które sobie spokojnie idą do mety. Ale ja już nie chce zwalniać – teraz jestem rozpędzony i z buzującą adrenaliną chce to dokończyć w stylu.

Wpadamy na ostatni leśny odcinek, w którym ścieżka wygląda jak koryto strumyka. Z niego wypadamy na pole namiotowe, gdzie wszyscy stoją wdłóż trasy, klaszczą i gratulują. Mamy jeszcze 500 metrów. Przebiegamy przez mały most, zawijamy ostatni zakręt i wbiegamy na linię mety na pełnym speedzie.

Na finiszu

Odbieram medal, robie niedźwiedzia z Romkiem i mówię, że ja się chyba muszę położyć. Robię kilka kroków i padam na trawę. Leżę tak kilka minut i oczy mi napływają łzami. TO PO TO BYŁO TO WSZYSTKO.

16 godzin 50 minut i 19 sekund – to oficjalny czas. Dziesięć minut przed limitem!

Kilka chwil później próbuję powoli wstać, ale łapią mnie skurcze w łydkach więc sobie jeszcze chwilę tak leżę, próbując ogarnąć, co się właśnie stało. 87.3km, 4543m pod górkę, 9018 kcal spalonych. Absurd.

Ps. Okazało się, że koszulkę Rzeźnika można sobie kupić w sklepiku – bez konieczności robienia biegu.

PPs. Wielkie dzięki Romku za to, że zechciałeś być moim supportem. Jesteś kocurem! Autentycznie nie udało by się to bez Ciebie. Trzymam kciuki za Chamonix!