Rzeczy, które mi sie nie udały

To, co nam się udaje, udaje się podwójnie ponieważ chcemy się tym chwalić. To, co się nie udaje chcemy ukrywać, bo pokazuje nie-100%-skuteczność, a to źle działa na wizerunek na fejsie. Nassim Nicholas Taleb w „Fooled by Randomness” walczy z archetypem zwycięzcy na wiele sposobów, ale najwyraźniej widać to na przykładzie giełdy. Opisuje wiele mechanizmów prowadzących ostatecznie do tego, że ludzie, którym wielokrotnie udało się dobrze obstawić uważamy za geniuszy o nadprzyrodzonych mocach mimo tego, że to, po prostu, statystyka (i survival bias).

W 2014 roku byłem zaproszony jako gość na Olcamp, olsztyńskie spotkania branży technologicznej. Paweł Harajda przedstawiając mnie poprowadził prostą linię pokazującą moją ewolucję zawodową – najpierw Aula Polska, później Proseed, później o2.pl, później Senfino (wtedy jeszcze książka była na bardzo wczesnym etapie). Nawiasem mówiąc, to była bardzo innowacyjna forma konwersacji – po każdym zadanym pytaniu osoby na scenie musiały wypić shota wódki (takie rzeczy tylko w Olsztynie). Uderzyło mnie wtedy (ze zdwojoną siłą dzięki alkoholowi), że patrząc z perspektywy czasu na moją przeszłość to faktycznie, wszystko ładnie się układa i do siebie pasuje. Poprzednie doświadczenia przydają się w następnej pracy: organizacja w Auli Polskiej dała materiały na łamy Proseeda. Praca w Proseedzie otworzyła drzwi do mnóstwa zamkniętych gabinetów… i tak dalej.

Ktoś patrząc z zewnątrz może mieć wrażenie, że to perfekcyjnie przygotowany masterplan a każdy kroczek przybliża do przysłowiowej dominacji nad przysłowiowym światem (dokumentuję ją na moim vanity page). Ale to bullshit, bo ta droga usłana była mnóstwem zakrętów i problemów, przez które do tej pory zgrzytam zębami (ale tego już w vanity page nie ma).

Dzisiaj zobaczyłem w sieci artykuł o anty – CV profesora z Princeton: listę wszystkich nagród, programów i grantów, których nie otrzymał. Czytając zacząłem sięgać do moje pamięci i tworzyć własną listę. Im dłużej grzebałem tym więcej sobie przypominałem:

  • Nie dostałem się na studia dzienne. Wpakowałem w maturę całą moją energię i po wzorowym jej zdaniu puściły mi wszystkie nerwy. Zresztą uważałem, że skoro matura poszła super, to egzaminy na studią będą błahostką. NOPE. Nie dostałem się nigdzie, zawaliłem wszystkie wymarzone kierunki (tak się akurat złożyło, że chciałem iść na ekonomię na UW, SGGW i SGH –  mieszankę trudnych egzaminów i dużej popularności, not smart). Załamany tym wszystkim wybrałem pierwsze studia, które brzmiały sensownie, ale były na publicznej uczelni – wieczorową Europeistykę. Studia były płatne, więc przyjmowali wszystkich,
  • 2009 rok, studia. Uważam, że musze skupić się na nauce (=imprezowaniu) i nie jestem stworzony do pracy. No chyba, że załapię się na jakiś program staży managerskich. Wziąłem udział w rekrutacji na taki program do firmy Emperia. Wyglądało to tak, że na przedmieściach Warszawy 10 studentów przez pół dnia siedziało w salce próbując rozwiązać wspólnie (ale rywalizując) case study. Nie miałem pojęcia co to case study. W każdym rogu pokoju siedziała osoba z HR skrzętnie notując nasze zachowanie. Nie dostałem się. Ale nie to było najgorsze, bo na koniec otrzymałem wyniki mojego „assessment center”: Skala była następująca: 0 (brak ujawnienia się kompetencji), 1 (bardzo niski poziom), 2 (niski poziom), 3 (przeciętny poziom)… dalej skala już mi się nie przydała.
  • W tym samym 2009 roku pomyślałem, że skoro polskie firmy się na mnie nie poznały to trzeba poszukać szczęścia na zagranicznych uczelniach. Ambitnie wybrałem sobie dwa programy wymiany studentów: Monbukagusho Scholarship i stypendium Fulbrighta – nie mając ani odrobiny realnego researchu (o tym, żeby porozmawiać z absolwentami tych programów przyszło mi do głowy kilka miesięcy później). Najbardziej bolała negatywna odpowiedź z Fulbrighta – zabrakło mi 1 punktu, żeby się dostać. To było nawet zastanawiające, biorąc pod uwagę, że zapytany przez ambasadora USA nie wiedziałem jakie jest tuition na wybranej przeze mnie uczelni. Przy Monbukagusho trzeba było mieć formalną rekomendację Ambasady Japonii (ale o tym dowiedziałem się dużo po fakcie), więc nawet mi nie odpisali,
  • Moją niechęć do pracy kontynuowałem w wyszukiwaniu sobie coraz to nowszych programów wyjazdowych. Studiując we Wrocławiu wkręciłem się w AISEC (międzynarodowa organizacja studencka) tylko po to, żeby móc wyjechać jak najdalej, najlepiej do Chin albo Indii. Aby to się mogło udać, trzeba było znaleźć w bazie danych organizacji kogoś, kto chciałby się ze mną zamienić miejscami i postudiować w Polsce tyle, co ja u niego. Uwziąłem się, żeby dziennie wysyłać 20 personalizowanych wiadomości i tak – było mnóstwo Chińczyków i Hindusów, którzy chcieli studiować za granicą, ale nikt nie chciał wymienić się ze mną. Nawet po 400 próbach,
  • Cały czas będąc na moich wieczorowych studiach szukałem sposobu, aby przenieść się na dzienne, więc startowałem w rekrutacjach z nadzieją, że mi przepiszą wyrobione przedmioty. Rekrutacja po drugim roku – pudło na UW i pudło na SGH, rekruatacja po trzecim roku i znów pudło na UW i pudło na SGH,
  • Gdy wreszcie zakończyłem studia Europeistyki po pięciu latach mój własny tata się mnie zapytał: „No dobrze synu, co teraz?”. A ja miałem pustkę, bo to, co potrafiłem wymienić to całkiem niezłe portfolio epickich pijackich imprez (lokalnie i zagranicą), kilka zwiedzonych krajów i siatkę znajonych z Erasmusa. Ale pytanie, jak zamierzam spieniężyć te assety pozostawało otwarte…
  • …w związku z tym zrobiłem jedyną rzecz jaka przyszła mi do głowy: po raz czwarty wystartowałem w rekrutacji na SGH,
  • aby znów się nie dostać. Ale „zapraszają na studia wieczorowe”,
  • Zacząłem więc studia uzupełniające z „Finansów i Rachunkowości” na SGH, aby wreszcie nauczyć się czegoś, co da mi realne, potrzebne na rynku pracy umiejętności. „Finanse”, które były matematyką i „Rachunkowość”, która była dla mnie najnudniejszą rzeczą na świecie. Ale cieszyłem się bardzo, bo to SGH i znów byłem studentem,
  • Jakimś cudem, przy piątej próbie, udało mi się dostać na studia dzienne na SGH – z których zostałem wywalony rok później przez błąd w systemie zaliczeń egzaminów,
  • Gdy udało mi sie wywalczyć powrót na pełni praw stwierdziłem że nic mnie na tej uczelni nie trzyma. Moja ambicja dostania się na SGH została spełniona, ale do tego, żeby tam wytrzymać już nie miałem serca,

[mija kilka lat]

  • Po jednej z burzliwych dyskusji z moim ówczesnym szefem zostałem poproszony na rozmowę z szefową HR. Szefowa HR w małym pokoiku bardzo delikatnie zakomunikowała, że w wprawdzie docenia moją pracę, ale jednak nie mam w sobie „tego czegoś”. Jestem za mało wytrwały, zbyt szybko się irytuję i powinienem mieć grubszą skórę – po prostu nie jestem dobrym materiałem na managera, szczególnie w nowych technologiach.

Nie, tutaj nie będzie porywającego, coachowego podsumowania typu „mogę wszystko!”. No, nie mogę wszystkiego. Ale na pewno znacznie więcej niż mówi mi ten pieprzony assessement center.

3 komentarze do “Rzeczy, które mi sie nie udały”

  1. Szacun za odwagę przyznania się do kilku porażek, szczególnie w dobie social media i pompowania ekspertów, personal brandingu itd. Ale napisz proszę kontynuację, jak to się stało, że potem jednak się udało :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.